Wisznia ze słowiańskiej głuszy. Aleksandra Katarzyna Maludy

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wisznia ze słowiańskiej głuszy - Aleksandra Katarzyna Maludy страница 6

Wisznia ze słowiańskiej głuszy - Aleksandra Katarzyna Maludy

Скачать книгу

się dowiedziałam. – Pogmerała chwilę w woreczku na nawęzy i wyciągnęła żelaznego chuja. – Stąd była moc Starego! To ukradł Wilczurowi! Stąd szczęście i poważanie! Dlatego odważył się w końcu narazić Mokoszy, ale ona go jednak zabiła… Kowal zawsze miał poważanie w osadzie, jego słuchano, gdy przychodziło jakieś zagrożenie. Potem nagle szczęście go opuściło, a Stary zaczął się szarogęsić. Żelazo ma swoją moc! Szczególnie takie żelazo… – Schowała nawęzę. – To będzie dla ciebie. Dam ci to, kiedy okrzepniesz.

      – Myślisz, cioto, że to prawda, co ludzie o mnie gadają?

      – Że jesteś córką Mokoszy? Widzi mi się, że to prawda. A było tak…

*

      Mlada zaczęła rodzić nad ranem. Kobiety wywlekły ją do łaźni. Chłopy spały jeszcze. Stary tylko wierzgnął się na posłaniu i krzyknął:

      – Chłopak ma być! Z dziewuchą nie waż się wracać!

      Siostra Jagi była najmłodszą i ostatnią z żon Starego, a on nie miał dla niej żadnego poważania. Zresztą dla kogóż miał? Choć wszystkie rodziły rok w rok, to synów dały mu tylko dwóch. Dziewuch kręciło się po izbie kilka. Resztę kazał od razu wynosić do lasu. Kto by tyle wykarmił?!

      – Ja już wtedy wiedziałam – opowiadała Jaga Wiszni – że upodobała sobie mnie Dodola, że przyszłe mi od czasu do czasu pokazuje. Ludzie mnie już wtedy trochę za wiedźmę mieli. Niewiele mogłam pomóc Mladzie, a ze swoją nogą, nieruchawością, tylko bym przeszkadzała. Siadłam więc w kącie z kądzielą, która nieraz już mi przyszłe wypadki pokazała, i zaczęłam prząść. Z początku nić szła równo. Niespieszno mi było, bo to już wiedziałam, że pierwsze dzieciaki na świat nie pchają się zbyt szybko. Dobrze się przędło. Nić mocna była. Wrzeciono furczało radośnie na szczęście, na dostatek. Motowidło coraz grubsze się robiło, a ja już niemal wiedziałam, że syn będzie. Na córkę tak dobrze by się nie przędło. Aż nić się zerwała! Związałam szybko, by złe odgonić, ale ona znowu… Ręce mi się zatrzęsły. Wtedy drzwi się otworzyły i do chaty wpadła Damroka, mać twego najstarszego brata. „Dziewuchę wam porodziła!” – zakrzyknęła. Niby oczy spuszczone, niby mu współczuła, a radość aż z niej buchała, że ciągle poczesne miejsce w chacie będzie miała i tylko z Żyborą, matką Niebora, będzie się musiała dzielić. Jędza taka! Stary chrząknął po swojemu jak wieprz jakiś, lagę wziął i do łaźni poszedł. Ja za nim, bo przecież dobrze wiedziałam, jak potrafi kobietę urządzić. Nadążyć nie mogłam. Słyszałam, jak z wściekłości fuka, knur jeden! – Głos się Jadze załamał, a łzy stanęły jej w oczach. Zamilkła, bo dawne strachy nie pozwalały jej mówić.

      Wisznia widziała, że krzywda wyrządzona jej matce jeszcze bardziej ją bolała niż własne nieszczęścia.

      – I co, cioto, i co? – dopytywała.

      Jaga, otarłszy oczy wierzchem dłoni, opowiadała:

      – Wpadł wściekły do łaźni. Kobiety, które były przy porodzie, w pośpiechu stamtąd uciekły rozgdakane jak kury, kiedy jedną ze stada jastrząb poniesie. Nie słuchałam ich. Biegłam tak szybko, jak mogłam, lecz z łaźni usłyszałam odgłosy, jakby tam byk był jakiś i rogami o ściany trykał. Wpadłam tam i zobaczyłam… Do ściany Mladę przycisnął i jebał, aż trzeszczało. Krzyknąć nie zdążyłam, a skończył. Dziecko, co już zawinięte w powijak leżało, wziął i z łaźni wypadł. Moja piękna siostrzyczka osunęła się po tej ścianie i legła. Krwawiła! Strasznie krwawiła! Żelazo jej położyłam na brzuchu, bo to też pomaga. Ale nie jej… Pomocy szukałam, lecz nikt nie chciał się narazić Staremu. Wykrwawiła się Mlada, śliczna moja! Życie z niej z tą krwią wypłynęło! – Chlipnęła w rękaw, lecz mówić nie przestała: – Gdzie Stary to dziecko porzucił, tego nikt nie wiedział. Gdzieś do puszczy pognał, a wrócił sam. Wszyscy myśleli, że to rzecz załatwiona, kiedy pies, co naszego obejścia pilnował, na drugi dzień rano przytachał zawiniętego w powijaki niemowlaka. Dzieciak darł się niemożebnie, bo głodny był. Kurom poślad akurat rzucałam i do mnie on z tym przylazł. Podniosłam zawiniątko i wtedy pierwszy raz ci w oczy spojrzałam.

      – Bo to ja byłam? – Wisznia miała mokre od łez policzki.

      – Ty… Żadna z bab nakarmić cię nie chciała, choć kilka chodziło z cycami pełnymi mleka. Bały się Starego. Koziego rozbełtanego z wodą ci dałam. Ledwie zasnęłaś, gdy ktoś już doniósł tej gnidzie. Wylazł z chaty. Widziałam, że niepewny był swego, ale gębę na mnie darł. „Dosyć dziewuch w chałupie! Wywaliłem toto i wstępu nie ma!” Tak wrzeszczał, ale lagi swojej w ręku nie trzymał. Krzyczał, lecz ja dobrze słyszałam, jak głos mu drżał. Dlatego odważniejsza byłam.

      – Coś zrobiła? – zdumiała się Wisznia.

      – „Mokosz ją uratowała! Matka Ziemia Wilgotna! Bo to teraz jej córka jest! Na złość tobie, boś ją obraził! Na wiosnę grzech bić boginię Ziemię, bo brzemienna jest, do rodzenia się zbiera. A tyś co zrobił rodzącej matce, wieprzu jeden?!” Tak wrzeszczałam.

      – A on?

      – Fuknął, ale się nie ruszył i tylko widać było, jak duma swoim durnym umysłem, co robić, bo jeszcze się nie zdarzyło, żeby kobieta mu się postawiła. Jeszcze go żadna prosto w oczy wieprzem nie nazwała, choć po cichu to chyba każda. Mokoszy się bał. „Durnoty pleciesz!”, tak rzekł. „Durnoty?! Sam żeś durny!”, powiedziałam, bo sama nie wiedziałam, co dalej. A on nawet mnie przez gębę nie chlasnął, choć mógł. „Córka Mokoszy, powiadasz… Dobrze, sprawdźmy”, zażądał z krzywym uśmiechem. Rzekł, że pod dębem Peruna cię położymy. Na noc zostawimy. Tam córce Mokoszy krzywda się nie stanie.

      – Zgodziłaś się na to?

      – Włos zjeżył mi się na głowie. Wiedziałam, że Stary prawdy nigdy nie powie, że knuje, że teraz też chce mnie oszukać. „Ja ją tam pozwolę zostawić, a ty drania poślesz, żeby ją zabił!”, krzyczałam, bo chciałam, by odpuścił. Fuknął po swojemu. Widziałam, że o czymś takim rozmyślał. „Przecież to Mlady córka! Sama nie wierzysz w to, co pleciesz!”

      – Zrobiłaś to…

      – Musiałam się zgodzić z jego wolą. Kazałam, by zwołał wszystkich, a taką miałam siłę w głosie, że posłuchał. Bo ja pewna byłam swego. Nie wiem, skąd mi ta pewność się wzięła, ale tkwiła we mnie. A kiedy już zebrał się wokół nas krąg, to ja pierwsza powiedziałam: „Niech to sąd będzie między mną a nim! Niech wyjaśni się boska sprawa!”, i zażądałam, by nikt tej nocy nie ruszył się ze wsi. Sama z nim poszłam zostawić cię pod wielkim dębem. Niespokojna byłaś, ale cię nakarmiłam, otuliłam skórą z jagnięcia. Ciepło ci było. Ledwie cię położyłam na wilgotnej ziemi, uspokoiłaś się, oczka zmrużyłaś i zasnęłaś. Wiosna już przyszła. Wiśnie kwitły nad Dnieprem. W puszczy cicho było i pachnąco. Dąb szumiał zeschłymi liśćmi, co tkwiły jeszcze na jego gałęziach od zeszłego roku, i tylko zielona mgła nad nim zwiastowała nadejście nowych. Boski majestat szedł od tego drzewa. Taki spokój od dzbanów z ofiarami, od mogił dziadów szedł… Taka moc od rozłożystych konarów, które z tysiąc lat chyba miały, że przestałam się bać o ciebie. Bogowie czuwali. Ale Starego przez całą noc z oka nie spuściłam. Siedzieliśmy w chacie.

Скачать книгу