Wisznia ze słowiańskiej głuszy. Aleksandra Katarzyna Maludy

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Wisznia ze słowiańskiej głuszy - Aleksandra Katarzyna Maludy страница 10

Wisznia ze słowiańskiej głuszy - Aleksandra Katarzyna Maludy

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      – Kto to? – spytała, wskazując na ciągnione przez step zwłoki.

      – Mój dziad – odpowiedział ku jej zaskoczeniu, bo dziwne jej się wydało, że ten dziki, odrażający chłopak mógł kogoś kochać.

      Z majdanu dobiegły krzyki. Tunel się zawalił. Ucieczki nad brzeg Dniepru nie było. Między pniami ostrokołu snuły się pierwsze pasma dymu.

      – Odwalać bramę! – rozkazał kowal.

      Jasnym było, że Dola tylko dwie możliwości przed nimi położyła. Albo usmażą się tu wszyscy żywcem, albo pójdą do awarskiej niewoli.

      5

      Zewsząd otaczała ich puszcza. Szli ledwie widocznym traktem wydeptanym raczej przez dzikie zwierzęta niż przez ludzi. Co i rusz droga znikała, więc przedzierali się przez gąszcz, obmacując pnie, bo mech na nich rósł długimi brodami od północnej strony. Trzymali się zbitą gromadą, przerażeni, bo dziki zwierz i groźne licha dawały znaki tajemniczymi pokrzykiwaniami, trzaskami i jękami. Szli, nie mogąc na siebie spojrzeć. Mężczyźni unikali wzroku kobiet, a one nie śmiały podnieść na nich oczu. Ustawieni w długim szeregu, pilnowani ze wszystkich stron przez potężnych jeźdźców uzbrojonych po zęby, groźnych i okrutnych, wędrowali na zachód od tylu dni, że księżyc już nieraz schudł, zniknął i narodził się na nowo. Wlekli się dniami, a nocami ciągle na nowo przeżywali swoją hańbę. Dnie były długie, ale kiedy zmierzchało i łacno było zbłądzić po puszczy, zatrzymywali się. Piesi padali na ziemię ze zmęczenia, a Awarowie wyruszali na łowy. Snuli się po koczowisku i wyłuskiwali te kobiety, które spodobały się im w czasie dnia. Ustawiali je pod najbliższym drzewem, walili na mech w wolnym miejscu, przewieszali przez zwalony pień i zabierali się za męską robotę na oczach mężów, braci, ojców i ukochanych. Zwijała się potem jedna z drugą w splugawiony, nieszczęsny kłębek, modląc się do Doli, by już tej nocy nikt po nią nie sięgnął. A oni, mężczyźni, przytroczeni po sześciu, dziesięciu do jednej kłody, by im się uciekać nie chciało, patrzyli na to, przeżuwając wstyd, że nie potrafią uchronić własnych kobiet. Zastanawiali się, co teraz ze zhańbionymi mają zrobić. Ale durne było takie myślenie, bo przecież nic już od nich nie zależało. Posłuszni musieli być swoim panom, więc tylko niżej spuszczali głowy.

      Jedynie Wysz przykuty na samym skraju kłody szeptał:

      – Nie płacz, Dzienia! To musi się kiedyś skończyć. Dojdziemy, rozkują nas, a wtedy uciekniemy…

      – A co ja teraz, Wysz, a co ja teraz… – pochlipywała dziewczyna.

      Ładna była i rzadko się trafiały takie noce, by tylko jeden awarski wojownik po nią sięgał. Zwykle kilku w kolejce się ustawiało, a potem leżała zużyta, zeszmacona. Nazwać tego nie umiała, mówić o tym nie mogła, a jednak czuła… I Wysz to wiedział.

      – Ziemię każdy orze, a jednak święta jest – powiedział. Skąd mu się taki argument wziął? – Tak i ty dla mnie święta pozostaniesz.

      A jej od tych słów łzy się puściły z oczu jak ze źródła obfitego. Dobre to były łzy, niosące pokój duszy.

      Słyszała te słowa Wisznia. Nie szlochała, choć jej los nie był lepszy. Zacięła się w sobie, a w duchu jak oset wyrastała nienawiść i głuszyła wszystko, co dobre w niej było i piękne. Jeden znaczniejszy Awar sobie ją upatrzył. Przychodził noc w noc, ręce jej zawiązywał wokół pnia i postępował tak, jak pasterze czasem czynią z owcą. Zostawiał potem na pośmiewisko z odzieniem zarzuconym na głowę i gołym tyłkiem.

      Przysiadła na piętach, rękoma objęła pień, najwyżej jak mogła, by spódnica opadła na biodra. Była wściekła i chora z upokorzenia. Pragnienie zemsty paliło tak gorące, że czuła dreszcze. I Wysz jej nie kochał. To akurat bolało najmniej. Gdzieś znikły jej marzenia o nim przytłoczone nieszczęściami i wściekłością na los. Nie potrafiła jak inne ugiąć się przed Dodolą, poddać. Tarła wiążącymi ją rzemieniami o szorstką korę drzewa. Ale więzy tym razem były wyjątkowo grube. Z przerażeniem stwierdziła, że nie da rady sama się uwolnić. Rozejrzała się wokół. Ciemno się już zrobiło. Obóz spał. Wycieńczeni, nieludzko zmęczeni całodzienną wędrówką ludzie nie mogli jej pomóc. Chciała krzyczeć z bezsilnej wściekłości, kiedy usłyszała szmer.

      – Kto? – zapytała z przestrachem, bo niczego dobrego nie spodziewała się po wolnych ludziach.

      – Ciii. – Usłyszała. – Ja, Rua…

      Wyszedł z ciemności z tą swoją ohydną gębą, niewysoki, na potwornie krzywych nogach. Kiedy zaczął rozcinać jej więzy, zobaczyła, że dłonie aż po nadgarstek ma niemal całkowicie odarte ze skóry. Musiało go boleć, kiedy ciął ostrym kamieniem twarde rzemienie na przegubach jej rąk, ale żaden mięsień jego twarzy nawet nie drgnął.

      – Zabiję gada! – wysyczała mu prosto w ucho.

      Pokręcił głową.

      – Chodź ze mną…

      – Muszę zabić gada – powtórzyła.

      – Już zabiłem. Chodź…

      Więzy puściły. Wreszcie mogła wstać i się wyprostować. Był niewiele wyższy od niej.

      – Nie mogę. Jaga umrze, jeśli jej nie pomogę… Zabiłeś go?

      – Tak… Kiń na kulawą! Chodź!

      Obruszyła się gwałtownie. Zostawić ciotę? Nigdy! Co on może rozumieć, pokurcz krzywonogi, paskudny! Ale zabił go…

      – Musisz uchodzić! Znajdą cię, zamęczą w najokrutniejszy sposób! To bestie. Smoki… – wyszeptała. Choć nie miała w sobie żadnych cieplejszych uczuć do niego, huńska gęba dalej była dla niej odrażająca, to nie chciała patrzeć na jego mękę.

      – Muszę – zgodził się Rua. – Nie odejdę daleko. Zagwiżdż, gdy będziesz w potrzebie. Bez ciebie nie ma dla mnie życia.

      Patrzyła za nim, kiedy ostrożnie, by nie trzasnęła mu pod stopami sucha gałązka, odchodził w mrok. Miała jeszcze powiedzieć, że te poranione ręce powinien obłożyć liśćmi babki, ale nie zrobiła tego. Niech idzie! Jego nieludzka brzydota ponownie nią wstrząsnęła. Niech idzie szczęśliwie! Jakże musiał się siłować, by wyciągnąć dłonie z okowów! – pomyślało jej się tak jakoś samo, a potem zmęczenie ogarnęło ją nagle i uśpiło.

      W całym obozie nie spał tylko kowal. Siedział oparty o ciężką kłodę, do której go przykuto razem z sześcioma innymi nieszczęśnikami. Odrzucił w tył głowę i wpatrywał się w gwiazdy. Żadna chmura ich nie przesłaniała. Wyruszyli wiosną, tymczasem na niebie już widać było trzech Kosiarzy28. W domu nad Dnieprem wychodziliby w pole z sierpami na żniwo. Ech, wyrwać się stąd, uciec z niewoli! Te myśli nie pozwalały mu spać. Jak uwolnić tych wszystkich ludzi? Jak podnieść bunt przeciw Awarom? Jak uciec? Popatrzył na śpiącą niedaleko Jagę. Z nią uciekać trudno, bez niej niemożliwe. Tylko opiece bogów i Wiszni okaleczona kobieta zawdzięczała

Скачать книгу


<p>28</p>

Gwiazdy z gwiazdozbioru Oriona, przez dawnych Słowian nazywane tak, bo ustawione były na niebie jak kosiarze podczas kośby. Orion w czerwcu i lipcu był niewidoczny, a pojawiał się na niebie pod koniec siódmego miesiąca lub na początku sierpnia i zwiastował żniwa.