Zamiana. Joseph Finder
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Zamiana - Joseph Finder страница 2
Tanner przywiózł ze sobą kilka próbek ziaren, tak zwaną kawę jednorodną: kenijską, etiopską i gwatemalską, które poddano osobnemu prażeniu trzy dni wcześniej. Wszystkie świeżo zmielono w młynku marki Baratza, na oczach mistrza kucharskiego, a następnie zaparzono je i podano. Każda smakowała wyraźnie inaczej i każda była znakomita. Tanner – założyciel i prezes firmy Tanner Roast – przybył do Los Angeles osobiście. Postanowił nie wysyłać Karen, swojej dyrektorki do spraw handlowych. Battaglia wydawał się zbyt ważnym klientem.
Alessandro, w zielonych crocsach, stał i czekał, aż kawa ostygnie, wiedząc, że należy jej kosztować dopiero, gdy osiągnie temperaturę pokojową. Jako profesjonalista każdą próbkę przyjmował z głośnym siorbnięciem. Najbardziej odpowiadała mu odmiana kenijska. Tanner zgodził się, że odznacza się ona najżywszym smakiem, najlepszą strukturą i optymalnym wyważeniem.
Największe zainteresowanie Battaglii wywołał jednak koncentrat kawowy o nazwie Tanner Cold Brew, przedmiot dumy Michaela, który sam go wymyślił. Można go było stosować do robienia kawy z lodem, kawy z kija, tej z dodatkiem azotu, a także normalnego napoju na gorąco, tyle że bez typowej goryczki. Produkt ów sprzedawano w beczułkach.
Wiele osób „parzyło” sobie kawę na zimno, ale niewiele umiało to robić właściwie. Dolewanie gorącej wody do mieszanki zupełnie jej nie służyło. I dopiero Tanner zmienił tę procedurę. Opracował od początku do końca nowy, oryginalny proces, w wyniku którego otrzymano czysty, mocny smak kawy, lekko owocowy, czekoladowy, a nawet kwiatowy. W dodatku pozbawiony ciężkości i zapachu palonych ziaren, jak u wszystkich pozostałych „naparów” na zimno. Receptura była o wiele lepsza niż ta od Stumptowna – bez porównania lepsza, szczerze mówiąc.
Battaglia też był nią zainteresowany. Wszystko przebiegało dobrze. Zawarcie umowy wydawało się w zasięgu ręki.
Tylko że kucharz chciał jeszcze trochę porozmawiać ze swoimi wspólnikami, a to w istocie rzeczy oznaczało dalsze wykłócanie się o cenę. W gruncie rzeczy facet nie różnił się od pierwszego lepszego menedżera dowolnej restauracji sieci Applebee’s. Kawy z gatunku Tanner Roast kosztują więcej niż te zwykłe, pijane przez ogół konsumentów, co jest normalne w wypadku artykułów z górnej półki. Mistrz Battaglia zdawał sobie sprawę, że będzie płacić za selekcjonowane indywidualnie, wyprodukowane bez najmniejszej wady i bardzo starannie transportowane ziarna, które następnie wypraży się w małych partiach… i tyle. Kubek kawy z Big Green Chain smakował zwykle spalenizną. Jeśli Tanner Roast można porównać do filmu w technikolorze, tamten płyn wypadał przy nim jak czarno-biała fotografia. Warto więc było wydać trochę więcej na barwny obraz.
Oczywiście łatwo się mówi.
Tanner przespał wcześniej tylko kilka godzin, które musiały wystarczyć mu do funkcjonowania. Czuł się tak wyczerpany i zmęczony, że aby zasnąć, wcale nie potrzebował zażywać zolpidemu.
Kiedy dotarł do swojego domu na South End, oczy miał czerwone, bolała go głowa, był skołowany.
Dom – pięć kondygnacji włącznie z piwnicą – po odejściu Sarah zdawał się rozbrzmiewać tylko echem. Tanner włączył światło w kuchni i stojąc przy wyspie, otworzył laptopa. Wcześniej porobił w nim parę notatek, które teraz zamierzał wysłać do siebie mejlem. Komputer był wyłączony, co go zdziwiło, ponieważ rzadko rezygnował z zasilania. Czyżby zgasił urządzenie w taksówce, jadąc na lotnisko? Możliwe. Pewnie laptop sam się zawiesił, nic strasznego. Tanner wcisnął przycisk startu i po chwili zobaczył zupełnie nieznaną sobie tapetę ekranu: kulę ziemską, nazwisko „S. Robbins” oraz pusty pasek do wpisania hasła.
Przez mniej więcej minutę gapił się w monitor, nim wreszcie zdał sobie sprawę z oczywistości: to nie był jego laptop. Podczas przechodzenia przez kontrolę bezpieczeństwa musiał w pośpiechu złapać identyczny macbook air, tyle że należący do kogoś innego. Do niejakiego S. Robbinsa.
A ów S. Robbins pewnie ma teraz komputera Tannera.
Cudowne, wręcz idealne zakończenie pełnego frustracji dnia.
Laptop otaczał ulotny zapach kobiecych perfum, przyjemna, znajoma woń białych kwiatów; Tanner czuł ją kiedyś. S. Robbins musiała być kobietą.
Zamknął komputer nieco zbyt gwałtownie, wstał i podszedł do barku w salonie, aby nalać sobie szkockiej. Potem, zerkając na zegarek, coś sobie przypomniał. To czwartek, czyli wieczór przy piwku w Albionie z paroma przyjaciółmi. Wcześniej Tanner zamierzał się z tego wymigać, przypuszczając, że po powrocie będzie zbyt zmęczony na imprezowanie.
Czuł się padnięty, owszem, ale jeszcze bardziej pragnął drinka. Wyjął iPhone’a i wcisnął klawisz szybkiego wybierania, pod którym miał zapisanego Lanny’ego Rotha.
Gdy Lanny odebrał, z tła buchnęła głośna muzyka.
– Tanner! Nadal jesteś w Los Angeles? – Z jakiegoś powodu najbliżsi przyjaciele biznesmena, nie wyłączając jego żony, zwracali się doń po nazwisku i jedynie ludzie obcy bądź pracownicy mówili „Michael” albo „Mike”.
– Właśnie wróciłem – odparł. – Domyślam się, że jesteś w Albionie.
– Wpadniesz? Niedawno przyszedłem. Brian już się nawalił, jak próbował poderwać jakąś studentkę, ale noc jeszcze młoda.
– Zajmij mi miejsce – poprosił Tanner.
Nagle coś mu się skojarzyło. Poszedł po macbooka air, aby to sprawdzić. Istotnie, nie mylił się: w obudowę wciśnięty był mały różowy kwadrat, karteczka samoprzylepna. Wcześniej Michael zauważył ją, ale dopiero teraz wyłuskał kartkę z metalowego obramowania i ujrzał na niej mieszaninę liter i cyfr: 342Hart342.
Ciekawe, czy…
Ponownie otworzył laptopa, po czym wpisał wszystkie znaki w pasek hasła. No jasne. Ekran zajaśniał standardową tapetą Apple’a, przedstawiającą górski szczyt.
– Mam cię – powiedział Tanner głośno.
Zamknął komputer i chwycił kluczyki od samochodu.
2
Dziecko właśnie zasnęło, przytulone do sutka matki.
Will Abbott powoli oderwał małego Travisa od piersi Jen i ostrożnie, delikatnie – jakby transportował odbezpieczony ręczny granat – zaniósł go przez ciemny pokój do łóżeczka. Mógł wybuchnąć w każdej chwili.
Sześciotygodniowy Travis prawie nie sypiał. Może czasami po kilka godzin, nigdy dłużej. A kiedy nie spał, jego rodzice również nie mogli paść w objęcia Morfeusza.
Dziecko zostało właśnie nakarmione, po raz ostatni tego dnia, a przynajmniej do chwili, gdy o drugiej w nocy obudzi się głodne, desperacko domagając się jedzenia. Jednak w tej chwili wyglądało niczym mały aniołek unoszący się