Syrena. John Everson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Syrena - John Everson страница 10

Автор:
Серия:
Издательство:
Syrena - John Everson

Скачать книгу

załogi wparował biegiem do kabiny. Miał na imię Jensen. Młodszy brat Cauldry’ego. Buckley zatrudnił go z polecenia Cauldry’ego, mimo że chłopak był bardziej zielony niż trawa, gdy chodziło o pracę na łodzi rybackiej. Ale teraz Jensen naprawdę był zielony.

      – Kapitanie, właśnie wciągnęliśmy sieć, którą, jak sądzę, powinieneś zobaczyć. – Chłopiec wydawał się przygryzać wargę, kiedy to mówił. Jego jabłko Adama podskakiwało.

      – W porządku – powiedział Buckley, robiąc wszystko, co w jego mocy, by nie okazać poirytowania, choć prawdę mówiąc, był ciekawy, co mogło tak bardzo zaintrygować chłopca. Ludzie morza, bez względu na to, jak byli młodzi, nie mieli skłonności do szybkiej ekscytacji. – Pokaż mi.

      Ruszyli na rufę, gdzie na pokładzie leżała duża sieć. Srebrny żywiec podskakiwał i przewracał się w powietrzu jak prażona kukurydza. Ale na samym końcu stosu umierających ryb byli ludzie Buckleya: Jensen, Travers, Reg i Taffy.

      Travers pochylał się nad czymś w sieci, a Taffy nie przestawał rzucać ukradkowych spojrzeń nad ramieniem pierwszego oficera, ale potem odwrócił wzrok.

      – Tutaj, kapitanie – zawołał Travers. Buckley obszedł kałuże i bryły rozbitych wodorostów w pobliżu sieci i pochylił się, by spojrzeć na to, co znalazł jego pierwszy oficer.

      W pierwszej chwili pomyślał, że z głębin błękitu wyłowili pieczeń żebrową. Kawałki krwistego, czerwonego mięsa zwisały z żółtych pasków zakrzywionej kości. Ale jego oczy podążyły za dłońmi Traversa i zobaczył, że żebra łączyły się z ramieniem, a na końcu tego ramienia zwisały sękate, surowe bryły czegoś, co mogło kiedyś być palcami. Travers grzebał przy jednej z tych wypustek, a krwawy sok śmierci kapał na deski pokładu.

      – Mamy tu jakiegoś na wpół zjedzonego rekina lub wieloryba – zadumał się kapitan, ale Taffy pokręcił głową. Nagle zbladł jak ściana, odepchnął Rega i przechylił głowę za burtę. Taffy nie powiedział ani słowa, ale dźwięki, jakie z siebie wydawał, wyjaśniały wszystko.

      – Nie – powiedział dziwnie cicho Travers. – Nie, chyba że rekiny noszą obrączki. – Pierwszy oficer uniósł błyszczącą złotą obrączkę z czarnym kamieniem pośrodku. – Wygląda na to, że znaleźliśmy Rogersa, proszę pana. I że coś go pożarło.

      – Cholera – powiedział kapitan, kręcąc głową. Jego głos brzmiał matowo, gdy oznajmił: – Był dobrym człowiekiem. Szkoda, że nie poznaliśmy go lepiej.

      Rogers dołączył do załogi w ich ostatnim porcie. Niektórzy z ludzi będą mieli okazję przypomnieć sobie pogrzebowe zwyczaje, gdy odprawią ostatni rytuał i wypchną przeżarte ciało ponownie za burtę. Rogers trzymał się na uboczu i spędzał większość czasu pod pokładem, służąc jako kucharz i sprzątacz na statku. A potem, pewnego ranka, po prostu zniknął.

      Buckley położył dłoń na ramieniu Jensena.

      – Idź po prześcieradło, żeby go zapakować – powiedział. Chłopak prawie potknął się, gdy skręcał, by wykonać rozkaz. Wrócił po chwili. – Wyciągnąłem to z mojego łóżka, proszę pana.

      – Będzie ci zimno w nocy – zauważył kapitan, lecz dał mu znak, by położył materiał na pokładzie. Buckley pochylił się, żeby pomóc Traversowi i wsunął dłoń pod żebra trupa. Brakowało dolnej połowy człowieka, podobnie jak głowy.

      Travers skrzywił się, ale złapał tuszę za poszarpaną kość, która wystawała z krwawego miejsca, w którym powinna być szyja. On i kapitan przenieśli ciało na stare prześcieradło, które szybko zabarwiło się na różowo. Dwa cienkie kawałki mięsa spadły na pokład, gdy przenieśli byłego członka załogi, a kapitan skinął głową na Taffy’ego.

      – Wrzuć je tutaj.

      Załogant schylił się, by pozbierać grudkowate kawałki skóry i mięśni. Taffy dotknął ciała, jakby zbierał parującą kupę nawozu. Po podróży na krawędź kadłuba jego twarz pozostała biała jak kreda. Wrzucił kawałki ciała Rogersa do makabrycznej klatki za żebrami i szybko wytarł palce o krawędź prześcieradła. Potem znowu pobiegł wychylić się za burtę.

      Buckley i Travers pozwijali krawędzie prześcieradła i związali je ze sobą, aż Rogers stał się niczym więcej, niż tylko kawałkiem materiału związanym w zakrwawiony łuk.

      – Czy mamy wyrzucić ryby, kapitanie? – spytał cicho Reg, ale Buckley się roześmiał.

      – Do diabła nie, do cholery, czemu mielibyśmy to robić?

      – Ponieważ to nie w porządku, sir. Tam wciąż są małe kawałki Rogersa… i jego krew… cały połów. Jeśli sprzedamy tę partię, sprzedajemy też do jedzenia naszego kucharza, sir.

      – Ryba to ryba, a połów to połów – powiedział Buckley, wskazując na srebrne ryby w sieci, w której było również ciało ich byłego kucharza. – Rogersa nie ma, ale przyniósł nam dobry łup. Zabieramy to na brzeg. Teraz posprzątajcie. Urządzimy pogrzeb i wypowiem ostatnie słowa dla Rogersa po dzisiejszej kolacji. – Odwrócił się do Cauldry’ego i podniósł wysoko jedną brew. – Jak tam gulasz, kuku? – Cauldry przejął obowiązki Rogersa dwa dni temu i jak dotąd nie udało mu się zrobić niczego kwalifikującego się jako jadalne.

      – Sprawdzę, proszę pana. – Zapytany zniknął pod pokładem.

      – W porządku – powiedział Buckley. Skinął głową na mężczyzn, którzy odrywali sieć od obłożonego warstwami ciała i podążył za chłopakiem pod pokład, do swojej kajuty. Kiedy otworzył drzwi i wszedł do środka, skrzywił się, wyczuwając zapach ryby i czegoś piżmowego. Praca nad morzem i życie na morzu sprawiają, że człowiek się uodparnia. Ale Buckley nigdy nie lubił zapachu ryb. Dzięki Bogu, że Szczęśliwa Dama pływała nie tylko jako trawler rybacki. Otworzył drzwiczki w ścianie nad łóżkiem i wyciągnął brązową butelkę. Zdjął korek, pociągnął słodko-gorzki łyk alkoholu i uśmiechnął się, gdy oczyścił mu się nos.

      Potem wziął długi łyk i westchnął, gdy jego gardło zapłonęło od alkoholu. Na pokładzie były teraz skrzynie z towarem, zmierzali do portu na północ od Frisco. Jednak najlepsze… najlepsze butelki nigdy nie opuściły kwater kapitana. Odetchnął oparami starej tequili, zakorkował butelkę i sprawdził zamek w drzwiach. Zdjął kurtkę i koszulę, a następnie ostrożnie złożył spodnie, by odłożyć je w kącie.

      W końcu odwrócił się w stronę pryczy, prawdziwego powodu, dla którego przybył tutaj w środku dnia. Dwoje oczu zapłonęło jak błyskawice, gdy pochylił się, by dotknąć kobiety leżącej na łóżku.

      Szarpnęła linami, które pętały jej nadgarstki i kostki, a jej głowa kręciła się gniewnie z boku na bok, jedwabne kruczoczarne włosy falowały i skręcały się na twarzy. Jednak nie udało się jej wydać żadnego dźwięku.

      Nie mogła.

      Skórzany pasek dusił w niej wszystko.

      – Jak się dzisiaj ma mój mały śpiewający ptaszek, hmmm? – zapytał kapitan, pochylając się, by ucałować odsłoniętą skórę szyi. Z rangą przychodzą przywileje, pomyślał. I bez udawania miłości czy gry wstępnej, wszedł na nią.

      Rozdział

Скачать книгу