TERAZ ZAŚNIESZ. C.L.TYLOR
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу TERAZ ZAŚNIESZ - C.L.TYLOR страница 15
– Tak. – Kiwam głową. – To prawda.
Odesławszy Christine, Melanie i Malcolma do ich pokoi, przywołuję skinieniem ostatniego z gości, który stoi sztywno przy drzwiach. Mężczyzna unika kontaktu wzrokowego i zatrzymuje się pół metra od biurka. Ciszę przerywa huk grzmotu i oboje się wzdrygamy. Dwie sekundy później ciemne niebo za oknem przeszywa błyskawica, a deszcz, który siąpił przez ostatnią godzinę, nagle przybiera na sile.
– Witamy na Rum! – mówię ze śmiechem.
Mężczyzna wbija wzrok w lśniącą powierzchnię dzielącego nas biurka. Jest młodszy od pozostałych; myślę, że zbliża się do czterdziestki. Ma ciemne włosy, gęste i kędzierzawe, z widocznymi zakolami. Jest przeciętnej budowy, ale twarz ma dziwnie pulchną, z mięsistymi policzkami i podbródkiem, i długim, szerokim nosem. Widoczne za okularami bez oprawek oczy mrugają gwałtownie.
– Trevor Morgan. – Wyciąga rękę, na co ja podaję mu swoją. – Nie. – Opuszcza dłoń na blat. – Klucz.
– Och. – Zerkam na ekran laptopa i odwracam się w stronę szafki z kluczami. – Pokój numer dwa, z tyłu hotelu. Proszę iść…
– Dziękuję, dam sobie radę. – Kiedy bierze klucz, nasze spojrzenia się spotykają. Patrzy na mnie nie dłużej niż przez sekundę, ale pod jego spojrzeniem czuję nieprzyjemny ucisk w piersi, który nie mija jeszcze długo po tym, jak mężczyzna znika na schodach.
Kwadrans później drzwi wejściowe otwierają się i do hotelu wchodzi David z parą mniej więcej w moim wieku. Oboje niosą plecaki. Mężczyzna jest wysoki, ma długą hipsterską brodę i ciemne włosy wygolone po bokach i zaczesane do tyłu. Kobieta ma mniej więcej metr siedemdziesiąt, jasne, kręcone włosy, krępą budowę ciała. I grymas niezadowolenia na twarzy, w przeciwieństwie do jej towarzysza, który podchodzi do mnie z promiennym uśmiechem. Jego ciężkie buciory dudnią na wypolerowanej drewnianej podłodze.
– Joe Armstrong. – Wyciąga rękę. – A ty musisz być Anna. David mówił nam o tobie.
Podaję mu dłoń i odwzajemniam uśmiech.
– Tak? A co?
– Same dobre rzeczy! – woła David, wieszając kurtkę na kołku. – Głównie…
– Fiona Gardiner. – Blondynka wciska się między Joego a ścianę.
– Miło mi panią poznać. – Podaję jej rękę, a ona ściska ją mocno. – Dobrze… zaraz… – Stukam palcami w klawiaturę. System pokazuje, że zostali ulokowani w osobnych pokojach. – Panie Armstrong, z tego, co widzę, zamieszka pan w pokoju numer sześć z widokiem na góry. A pani Gardiner w pokoju numer trzy z widokiem na morze. – Spoglądam na nich. – Mogą państwo wybrać, który z nich bardziej wam odpowiada, a ja anuluję drugą rezerwację. Najwyraźniej zaszła jakaś pomyłka, więc nie policzymy państwu dwukrotnie.
– Słucham? – Joe Armstrong patrzy na mnie w osłupieniu. – Chyba nie bardzo rozumiem.
Fiona jest równie zdezorientowana, a ja czuję, że się rumienię. David, który idzie do jadalni, chichocze, otwierając drzwi. Dobrze wie, co zrobiłam.
– Myślałam, że są państwo parą – tłumaczę. – Przepraszam. Weszliście razem, więc założyłam…
– Boże, nie! – Joe wybucha serdecznym śmiechem, ale widząc urażoną minę Fiony, dodaje pospiesznie: – Proszę mnie źle nie zrozumieć… Fiona jest urocza. Jestem pewien, że byłaby cudowną dziewczyną, ale… – Przeczesuje dłonią włosy. – Nie jesteśmy parą. Nawet się nie znamy. Zamieniliśmy tylko kilka słów na przystani.
– To moja wina, przepraszam. – Rzucam Fionie przepraszające spojrzenie. – Jestem nowa. Nigdy dotąd nie pracowałam w recepcji.
– Nic się nie stało. – Kąciki jej ust unoszą się nieznacznie, ale bardziej przypomina to grymas niż uśmiech. Wyciąga rękę. – Gdybym mogła prosić o klucz.
– Oczywiście. – Wręczam jej klucz do pokoju numer trzy, a Joemu do pokoju numer sześć.
– Pomóc ci? – pyta Joe, widząc, że Fiona poprawia plecak.
– Nie, dziękuję – pada krótka odpowiedź. – Dam sobie radę.
Odwracam się do laptopa, kiedy oboje gramolą się po schodach, Fiona pierwsza, a Joe tuż za nią. Z chwilą gdy ich kroki rozbrzmiewają na piętrze nad moją głową, David wychyla się z jadalni.
– Wybacz – rzuca ze śmiechem. – Mogłem wyprowadzić cię z błędu, ale to było takie zabawne. – Zerka w stronę schodów. – W tym tygodniu mamy kilku ciekawych gości. Coś mi mówi, że musimy być czujni.
Rozdział 13
Steve stawia kołnierz płaszcza i mijając kolejną z ulic południowego Londynu, przy której nie znajduje pubu o nazwie Biały Jeleń, klnie w duchu, że nie zabrał parasola ani telefonu. Mimo to brak Google Maps i GPS-u jest dużo lepszy od alternatywy – odsiadki za morderstwo. Jak do tej pory, oprócz często zmienianej komórki na kartę w szufladzie biurka i jednej krótkiej rozmowy telefonicznej, nie ma dowodów na to, że coś go łączy z Jimem Thompsonem, i Steve chce, żeby tak zostało.
– Gdzie, do kurwy…? A! – Zatrzymuje się u wylotu pozbawionej charakteru wąskiej uliczki, przyspiesza kroku i chwilę później otwiera drzwi do Białego Jelenia.
Wchodzi do środka i unosi brwi. Kolejna stara knajpa, którą przekształcono w gastropub z wentylatorami sufitowymi w stylu kolonialnym, drewnianymi podłogami, dębowym barem i dużym wyborem piw kraftowych. Pieprzeni hipsterzy, myśli, kiedy podchodzi do baru i zamawia półlitrowego heinekena. Lubią udawać, że są wyjątkowi, serwując jedzenie na pokrywach pojemników na śmieci i wypinając się na technologię, ale w głębi duszy to kapitalistyczne sukinsyny, jak my wszyscy.
Upija łyk piwa i jakby od niechcenia rozgląda się, szukając Jima. Minęło trochę czasu, odkąd widział go ostatni raz, ale natychmiast rozpoznaje łysiejącego gościa w okularach o grubych oprawkach, który siedzi sam przy stoliku w kącie i czyta gazetę. Dawno temu (bardzo dawno temu) siedzieli w jednej celi – Steve za oszustwo, a Jim za ciężkie uszkodzenie ciała, ale pochodzili z podobnych środowisk, mieli podobne poczucie humoru i taki sam kodeks moralny.
– W porządku? – Stawia piwo na stoliku i wyciąga krzesło.
Jim nie odpowiada od razu. Starannie składa gazetę, chowa ją do torby, prostuje się i dłuższą chwilę wpatruje się w Steve’a.
Ku swojemu niezadowoleniu Steve czuje, że jego serce zaczyna bić szybciej, a żołądek podchodzi do gardła. Nie ma powodu obawiać się Jima. To znaczy ma, bo osiągnięcia Jima mówią same za siebie, ale oni dwaj są przecież… kumplami, jeśli nie przyjaciółmi.
– W porządku, bałwanie! – odzywa się nagle Jim.
Steve uchyla się, ale