TERAZ ZAŚNIESZ. C.L.TYLOR
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу TERAZ ZAŚNIESZ - C.L.TYLOR страница 4
– Przepraszam! Siostro! – Kobieta w łóżku naprzeciwko krzyczy tak głośno, że wszystkie głowy, również pielęgniarki, odwracają się w jej stronę. Wskazuje na mnie, kiedy pielęgniarka podchodzi, wciąż pchając przed sobą wózek. – Ta pani czegoś potrzebuje.
Uśmiecham się z wdzięcznością i próbuję usiąść, lecz czuję się, jakby ktoś pociął mi mięśnie brzucha, i jedyne, co mogę zrobić, to delikatnie wyciągnąć szyję.
– Wszystko w porządku? – Dopiero teraz widzę, że to Becca, ta, która wczoraj była dla mnie taka miła.
– Proszę – mówię błagalnym głosem. – Odchodzę od zmysłów. Muszę wiedzieć, co się stało z moimi kolegami… z ludźmi… którzy byli ze mną w samochodzie. Muszę wiedzieć, czy nic im nie jest.
Mam wrażenie, że gdy na mnie patrzy, jej oczy zachodzą mgłą. Są jak okiennice, za którymi ukrywa to, co czuje, żebym nie musiała tego oglądać. Spuszcza wzrok na zegarek, który ma przyczepiony do fartucha.
– Twój chłopak przyjedzie za mniej więcej półtorej godziny. Myślę, że lepiej będzie, jeśli on…
– Proszę – błagam. – Proszę, powiedz mi. To zła wiadomość, tak? Możesz mi powiedzieć. Jakoś to zniosę.
Patrzy na mnie, jakby wątpiła, czy rzeczywiście to zniosę, po czym wzdycha i bierze płytki oddech.
– Jeden z twoich kolegów jest w naprawdę ciężkim stanie – mówi cicho. – Ma złamany kark w kilku miejscach.
Zakrywam usta dłonią, próbując stłumić krzyk. Na próżno.
– Ale jego stan jest stabilny – dodaje Becca. – Powinien dojść do siebie.
– Który?
Becca krzywi się, najwyraźniej już żałuje, że zaczęła ze mną rozmawiać. A może to poufne informacje.
– Proszę. Powiedz mi, który.
– Mohammed Khan.
– A pozostali? Peter Cross? Freddy Laing?
Kiedy spuszcza wzrok, łzy napływają mi do oczu. Nie. Nie. Proszę. Proszę, niech oni… proszę…
Becca bierze mnie za rękę i mocno ściska.
– Tak mi przykro, Anno. Robiliśmy, co w naszej mocy.
Rozdział 4
Umysł Mohammeda jest szary i mętny, jak gdyby jego żyły i naczynia włosowate nie przewodziły środków przeciwbólowych, lecz gęstą, ciemną mgłę. Mohammed lubi tę mgłę, bo nie tylko uśmierza ból w jego ciele, ale też wprawia w otępienie mózg. Za każdym razem, gdy próbuje uczepić się jakiegoś uczucia – złości, żalu, strachu – te odpływają w oparach mgły. Jako nastolatek zmagający się z burzą hormonów i widmem egzaminów, spoglądał tęsknie na swojego psa, Sonica, który leżał skulony na podłodze obok biurka, i żałował, że nie mogą zamienić się miejscami. Zastanawiał się, jak by to było być psem, znajdować przyjemność w zwykłych rzeczach – jedzeniu, zabawie, czułości – i nie nabijać sobie głowy myśleniem o przyszłości, śmierci, naturze nieskończonego wszechświata, globalnym ociepleniu, wojnach i chorobach. Psu niewiele potrzeba do szczęścia – wystarczyło bieganie po dworze, ganianie za piłką i drapanie się za uszami. A jemu? Musiał mieć towarzystwo kumpli, przesiadywać do późna, oglądać filmy, grać na PlayStation. Psy żyły chwilą – on nie. Uczył się do egzaminów, których wyniki miały zaważyć na jego przyszłości.
Teraz czuje się trochę jak Sonic. Leży i nie myśli, tylko czeka, chociaż sam właściwie nie wie, na co. Dostrzega kątem oka ruch i odwraca głowę. Nie rozpoznaje stojącego w drzwiach niskiego mężczyzny w średnim wieku i garniturze, ale przygląda mu się i zauważa, jak tamten ściąga brwi i przebiega wzrokiem leżące na wznak ciała na metalowych szpitalnych łóżkach. To odwiedzający, który szuka kogoś bliskiego. Lekarze specjaliści wyglądają na pewnych siebie, kiedy wchodzą na oddział. W mglistych oparach myśli Mohammeda pojawiają się dwa nowe uczucia, które zamiast zniknąć, splatają się, wnikają w jego pierś i owijają wokół serca. Rozczarowanie i żal.
Odwraca głowę od drzwi i zamyka oczy, jednym uchem słuchając plaskania skórzanych podeszew na wyłożonej linoleum podłodze; ten dźwięk tak bardzo różni się od miękkich kroków pielęgniarek. Przybiera na sile, a zaraz potem słychać kaszlnięcie.
– Mohammed?
Mohammed otwiera oczy. Niski mężczyzna w garniturze stoi w nogach jego łóżka. Ręce trzyma w kieszeniach, a na jego twarzy malują się niepokój i determinacja. W wydatnym nosie i silnej szczęce jest coś znajomego, ale Mohammed jest zbyt zmęczony, by dociekać, co to takiego.
– Tak, to ja – mówi. – Kim pan jest?
– Mogę…? – Mężczyzna wskazuje stojące obok łóżka krzesło, a on, nie widząc powodu, dla którego miałby mu odmówić, kiwa głową.
– Steve – przedstawia się nieznajomy. Podciąga nogawkę spodni z grubego materiału i siada. Jest przysadzisty; bardziej umięśniony niż gruby, myśli z goryczą Mohammed i odruchowo zerka na własne nogi owinięte szpitalną kołdrą. – Steve Laing, ojciec Freddy’ego.
Mohammed patrzy na niego zdumionym wzrokiem. Przez parę sekund ma kompletny mętlik w głowie. Powiedzieli mu, że Freddy zginął w wypadku. Po co więc Steve Laing miałby przychodzić do szpitala? Chyba że… W jego sercu pojawia się promyk nadziei… Chyba że Freddy wcale nie zginął. Czy lekarze mogli się pomylić? Czy on mógł się pomylić? Może był zbyt otumaniony i źle zrozumiał słowa pielęgniarki. Może…
Nadzieja rozwiewa się, pozostawiając w piersi Mohammeda pustą rozpadlinę. Nikt się nie pomylił. Pamięta, jak płakał, kiedy się dowiedział. Przez długi czas nie mógł się uspokoić. Płakał nie tylko nad Freddym i Peterem, ale też nad sobą.
– Przyniosłem ci czasopisma – mówi Steve Laing. Sięga do torby i kładzie na stoliku stos magazynów filmowych i muzycznych, a także batonik Galaxy, paczkę skittlesów i żelki. – Czekoladki i takie tam.
– Dzięki.
Patrzą na siebie na tyle długo, że sytuacja robi się niezręczna. W końcu ojciec Freddy’ego spuszcza wzrok i opiera dłonie na kolanach.
– Dobrze cię widzieć w takim… – Kręci gwałtownie głową i spogląda na Mohammeda. – Nie, wybacz, stary. Mógłbym ci wciskać kit o tym, jak dobrze wyglądasz i tak dalej, ale to nie w moim stylu. Mówię, jak jest. Zresztą pewnie masz dość tego, że wszyscy chodzą wokół ciebie na paluszkach i powtarzają ci, żebyś myślał pozytywnie. – Milknie, lecz nie na tyle długo, by Mohammed zdążył cokolwiek powiedzieć. – Prawda jest taka, że to, co się stało z tobą,