Morderczy wyścig. Jorge Zepeda-Patterson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson страница 6

Жанр:
Серия:
Издательство:
Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson

Скачать книгу

była bezwiedna. Tak naprawdę nie miał w sobie za grosz podłości; na swój sposób był wręcz niezwykle wspaniałomyślny. Niejeden nasz kolega zawdzięczał karierę czy nowy kontrakt spontanicznej pochwale opublikowanej przez Steve’a na Twitterze (jego konto obserwuje ponad milion użytkowników) albo rzuconej podczas jednego z niezliczonych wywiadów, którymi zamęczała go prasa. Z czasem doszedłem do wniosku, że jego brak zrozumienia dla obaw i niepewności, które dręczyły innych zawodników, wynikał z przekonania, iż pozostali bawią się równie dobrze jak on. Dzięki niemu mógł bez wyrzutów sumienia wieść swoje uprzywilejowane życie.

      Przy stole zapadła cisza, przerwana odgłosem spadającego na talerz widelca Murata. Dopiero wówczas do Steve’a dotarło, że złamał jedną z licznych niepisanych reguł, których nawet nie próbował sobie przyswoić. Jak zawsze, kiedy wpadał w tarapaty, poszukał mnie wzrokiem z nadzieją, że z uśmiechem wyjaśnię pozostałym, iż jego komentarz to tylko niewinny żart, a nie drwina z syna naszego kolegi. A ja, jak zawsze, zrobiłem znacznie więcej, niż ode mnie oczekiwał.

      – Tak, chłopak zajdzie daleko; podczas ostatniego treningu jechał za nami na jednym z odcinków i prawie nas dogonił, pamiętacie? Wreszcie jest szansa, że w branży pojawi się jakiś przystojny Murat. – Teraz owszem, niektórzy koledzy siedzący przy stole wybuchnęli śmiechem. Potężny Katalończyk nosił ksywę Bestia, którą zawdzięczał w równym stopniu nieforemnej, grubo ciosanej twarzy, co zaciekłym atakom na ostatnich metrach przed metą. Murat z dumą nosił swój przydomek.

      Dziesięć minut później rozeszliśmy się do pokoi. Abstrahując od niefortunnego żartu mojego przyjaciela, wśród kolarzy panowała przygnębiająca atmosfera. Przejechaliśmy zaledwie jedną trzecią z niemal trzech tysięcy trzystu pięćdziesięciu kilometrów, które mieliśmy pokonać podczas tegorocznego wyścigu, tymczasem w ciągu tygodnia wskutek wypadków i skandali odpadło więcej zawodników niż podczas wszystkich dwudziestu jeden zeszłorocznych etapów.

      Tego ranka ku ogólnemu zaskoczeniu został wyeliminowany Hiszpan Carlos Santamaría, oskarżony o stosowanie dopingu, choć uchodził za bojownika o czyste, honorowe kolarstwo. Dla wszystkich był to ogromny szok, tym bardziej że Santamaría, lider zespołu Astana, zajmował trzecie miejsce w klasyfikacji generalnej.

      Tylko Steve był w dobrym humorze. W ostatnich dniach jego szanse na wygraną wzrosły, niektóre z najlepszych zespołów osłabły. Zaproponował mi, żebyśmy się napili napoju energetycznego nazwanego jego imieniem i chwilę pogadali. Odpowiedziałem, że jestem wypluty, i ruszyłem w stronę windy. Wyczułem jego rozczarowanie: od pierwszych wspólnych zawodów wymienialiśmy uwagi na temat minionego dnia i wyzwań czekających nas w dniu następnym. Jeżeli tego nie robiliśmy, to dlatego, że Steve miał ciekawsze plany: na początku kariery kobiety, a w ostatnich latach spotkania z agentem i nowymi sponsorami. Postanowiłem, że tym razem to ja będę miał coś lepszego do roboty, nawet jeśli miałoby to być tylko zwalenie się na łóżko.

      Jako jedyni z całego zespołu cieszyliśmy się przywilejem zakwaterowania w jednoosobowych pokojach, a to dzięki klauzuli w kontrakcie Steve’a, którą wielkodusznie rozciągnął na moją osobę. Odprowadził mnie wzrokiem, kiedy przecinałem lobby, po czym usunął mnie z myśli, jak robił ze wszystkim, co nie czyniło zadość jego życzeniom. Pewnie nawet nie zauważył, że wcale nie wsiadłem do windy.

      – Panie Moreau, czy mógłby mi pan poświęcić kilka minut?

      Na dźwięk tych słów serce zaczęło bić mi mocniej niż na stromym podjeździe czy po kilku godzinach pedałowania po szosie. Nie bez powodu: nikt nie zwracał się do mnie po nazwisku. Wytworny facet, który delikatnie dotykał mojego ramienia, jakby próbował uniemożliwić mi ucieczkę, nie wyglądał na reportera, któremu udało się zakraść do hotelu, ale na ucieleśnienie moich najgorszych koszmarów. Jego nienaganny garnitur i starannie przystrzyżony wąsik przywodziły na myśl urzędnika jakiejś instytucji, a w tych okolicznościach mogła nią być tylko budząca strach WADA, Światowa Agencja Antydopingowa.

      Chociaż byłem pewien, że nie przyjmowałem żadnych zabronionych substancji, istniała możliwość, że badanie moczu sprzed kilku dni wykazało obecność nielegalnych środków. Mogłem przecież zażyć je nieświadomie, nie dało się też wykluczyć błędu popełnionego w laboratorium. Nie byłbym pierwszym zawodnikiem zdyskwalifikowanym z powodu zanieczyszczonej próbki. Pomyślałem o Carlosie Santamaríi i wyobraziłem sobie moje nazwisko na pierwszych stronach porannych gazet.

      – Słucham – odparłem, szykując się do obrony, i odruchowo odsunąłem rękę, by zdystansować się od tego, co mnie czeka.

      – Moglibyśmy porozmawiać w sali kominkowej, sierżancie Moreau? Nie zajmę panu dużo czasu. – Tak naprawdę nigdy nie zaszedłem wyżej niż do stopnia kaprala, ale nie miałem zamiaru wyprowadzać go z błędu. Obok lobby rzeczywiście znajdowała się niewielka salka oświetlona słabym blaskiem sztucznego kominka, chociaż na zewnątrz było dwadzieścia osiem stopni. Hotele na trasie nie są szczytem ani luksusu i wygody, ani dobrego gustu.

      Szedłem za nim w najdalszy kąt sali, jakbym wchodził do pułapki. Nawiązanie do wojskowej przeszłości rozbudziło moją ciekawość, ale nie rozwiało obaw.

      – Pozwoli pan, że się przedstawię: komisarz Favre. – Wypowiadając te słowa, machnął mi przed oczami legitymacją zręcznym, tysiące razy powtarzanym ruchem. – Oczywiście jestem również fanem pańskich sportowych dokonań – dodał z ukłonem.

      Jego słowa, ale przede wszystkim jego pochlebczy ton sprawiły, że moja ciekawość zaczęła brać górę nad strachem. Nie wyglądał na kogoś, kto zamierza aresztować mnie za doping, choć nie mogłem wykluczyć, że chce mnie przesłuchać w związku z obiegiem niedozwolonych substancji w środowisku kolarskim. To, co powiedział chwilę później, jedynie potwierdziło moją teorię.

      – Potrzebujemy pańskiej pomocy, sierżancie. Proszę sobie wygodnie usiąść.

      Zająłem niewielką kanapę – czułem się tak komfortowo, jakbym siedział na fotelu dentystycznym. Komisarz nadal uparcie promował mnie w wojskowej hierarchii; bez słowa przyjąłem ten awans, uznawszy, że jeśli mam kłopoty, lepiej być sierżantem niż kapralem.

      – Nie mogę panu pomóc w kwestii dopingu. Jestem czysty, trzymam się z daleka od wszystkich i wszystkiego, co ma jakikolwiek związek z tym gównem. Powinien pan to wiedzieć.

      – To nie to gówno nas martwi, ale inne, znacznie bardziej szkodliwe. – Przerwał, przysunął twarz do mojej i dodał niemal szeptem: – Jest wśród was morderca. – Wyprostował plecy, obserwując moją reakcję.

      Musiałem go rozczarować, bo nie zdobyłem się na żadną. To, co powiedział, było tak absurdalne, że mój mózg nie zdołał tego przyswoić; przynajmniej nie od razu. W świetle sztucznego kominka dostrzegłem natomiast błysk pomady na jego cienkim wąsiku wyrzeźbionym nad mięsistymi, wilgotnymi wargami. Pomyślałem, że niektóre kobiety uznałyby ten efekt za uwodzicielski, inne – za odrażający.

      Zawiedziony moim milczeniem, przystąpił do wyjaśnień, jakby składał meldunek.

      – Punkt pierwszy: Hugo Lampar, Australijczyk, najlepszy góral Locomotivu, dwa tygodnie temu został potrącony podczas treningu na opustoszałej drodze. Brak świadków, liczne złamania, musiał zrezygnować z udziału w tourze. Bez niego szanse Siergieja Talancóna są znikome, żeby nie powiedzieć zerowe. Punkt drugi: Hankel został napadnięty po zmroku

Скачать книгу