Morderczy wyścig. Jorge Zepeda-Patterson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson страница 9
Odruchowo rzuciłem okiem na Wiktora Radka, wybuchowego zawodnika z Polski, który jechał kilka metrów przed moim zespołem. Trzy lata wcześniej upadek, który przypisał niewłaściwemu manewrowi jednego z oficjalnych motocykli, odebrał mu cztery minuty, przez co stracił piąte miejsce w klasyfikacji. Organizatorzy nie chcieli zrekompensować mu opóźnienia, więc Radek zrezygnował z udziału w wyścigu. Przysiągł, że już nigdy nie wróci, ale ku zaskoczeniu wszystkich w tym roku ponownie wystartował w barwach drużyny Locus. Postanowiłem umieścić go na pierwszym miejscu mojej listy podejrzanych.
Kilka kilometrów dalej przypadkiem znalazłem się na wysokości Polaka. Każdy jego ruch poniekąd potwierdzał moje podejrzenia. Wydawał się ucieleśnieniem czarnego charakteru. Chociaż tempo wyścigu było wolniejsze w porównaniu z innymi etapami, jego twarz przypominała mordę rozwścieczonego drapieżnika; zaschnięta, ołowiana ślina ociekająca z kącików ust nadawała mu chory, złowrogi wygląd. Zadałem sobie pytanie, czy właśnie planuje, kogo draśnie pazurem w następnej kolejności. Przypomniałem sobie zardzewiałą wannę w moim pokoju, zwolniłem i zostałem w tyle.
Dwadzieścia kilometrów dalej zmusiłem się, żeby zacząć myśleć jak policjant. Poza nienawiścią i urazą innym mocnym motywem zbrodni jest zachłanność. W przypadku zawodów tak prestiżowych jak Tour de France mogło to oznaczać wyłącznie tyle, że sprawca zamierza zmienić wynik wyścigu.
Wydawało się to absurdalne, ale wcale takie nie było: zawodnicy naprawdę ryzykują życie podczas karkołomnych zjazdów z prędkością dziewięćdziesięciu kilometrów na godzinę. Niektórzy przypuszczają niemal samobójcze ataki, licząc, że inni się na to nie odważą. A skoro są gotowi zginąć, dlaczego mieliby nie być gotowi zabić?
Idąc tym tropem, sporządziłem w myślach listę osób, które zyskały na tragediach z ostatnich dni. Osiem z dwudziestu dwóch zespołów startujących w wyścigu do tej pory nie doznało żadnego szwanku, ale tak naprawdę w rywalizacji liczyły się tylko trzy. Stark i Cuadrado byli praktycznie skreśleni. Ich postawa nie pozostawiała wątpliwości co do stanu ich ducha. Stark godnie pedałował, ale było oczywiste, że myślami jest w kostnicy, przy zwłokach swojego przyjaciela. Koledzy z drużyny dwukrotnie musieli holować go z ogona peletonu, kiedy nieświadomie został w tyle. Nie zdziwiłbym się, gdyby zrezygnował z udziału w zawodach, zanim dotrzemy do Paryża.
Óscar Cuadrado trzymał się lepiej, ale wszyscy wiedzieliśmy, że w górach będzie sam jak palec. Był wybitnym góralem, nie należało więc wykluczać, że wygra któryś z etapów, nikt jednak nie jest w stanie zwyciężać kilka dni z rzędu bez gregario osłaniających go na długich podjazdach. A ci leżeli w szpitalu.
Tak więc największym beneficjentem był Steve, co prowadziło do absurdalnego wniosku. Znałem wszystkie wady i zalety mojego przyjaciela, wiedziałem, że nie ma w nim okrucieństwa ani zawziętości niezbędnych do kontuzjowania kolegi. Już sama pycha nie pozwoliłaby mu zabiegać o zwycięstwo innymi sposobami niż przez udowodnienie swojej wyższości nad rywalami.
Zresztą nie przejechaliśmy jeszcze nawet połowy trasy. Nie było żadnych gwarancji, że Steve, ja sam czy inny spośród kluczowych członków naszego zespołu nie będzie kolejną ofiarą. Dzięki tej refleksji pogodziłem się w myślach ze Steve’em, a jednocześnie poczułem ciarki, jakie może wywołać tylko świadomość, że grozi ci śmiertelne niebezpieczeństwo.
Odwróciłem głowę, żeby sprawdzić, czy Steve jest tam, gdzie powinien: pedałował tuż za moim kołem, starając się minimalizować wysiłek do momentu, kiedy będzie musiał użyć całej swojej energii. Posłał mi porozumiewawczy, ufny uśmiech w uznaniu dla mojego poświęcenia, szczery, intymny, pozbawiony wszelkiego wyrachowania czy złośliwości – potwierdzenie paktu, który czynił z nas parę zawodowców żyjących we własnym świecie. Zrobiło mi się wstyd z powodu podejrzeń, które przemknęły mi przez myśl, i powiedziałem sobie, że dokonam niemożliwego, żeby żaden z nas nie stał się kolejnym nazwiskiem na liście ofiar.
Przez następne siedemdziesiąt kilometrów starałem się uprzedzić ewentualne niebezpieczeństwa: trzymałem nas ściśniętych wewnątrz peletonu, ale wystarczająco daleko od środka, żebyśmy się nie poprzewracali w razie karambolu.
Na ostatniej jednej trzeciej trasy zastanawiałem się nad potencjalnymi sprawcami. Po wykluczeniu Steve’a zostawało jeszcze co najmniej trzech rywali z szansą na podium. Jednym z nich był Włoch Alessio Matosas, weteran, zwycięzca Tour de France sprzed sześciu lat. Dwa tygodnie wcześniej pragnął jedynie wjechać do Paryża w pierwszej dziesiątce. Dziś zajmował szóste miejsce, a gdyby Steve miał wypadek, stałby się jednym z głównych kandydatów do tronu. Był walecznym góralem, miał nosa do wykrywania słabości rywali i wybierania właściwego momentu, by przypuścić atak.
Drugim podejrzanym był Czech Milenko Paniuk. Podobnie jak Matosas sprawdzał się na podjazdach i liczył na awans w klasyfikacji, kiedy dotrzemy w wysokie góry. Zajmował ósme miejsce, od Steve’a dzieliła go niespełna minuta. Jego drużyna – Rabonet – nadal miała dziewięciu członków, w tym dwóch wybitnych górali.
Wreszcie był też Hiszpan Pablo Medel, nieprzewidywalny podczas podjazdów. Nieprzewidywalny pod wieloma względami, jeśli mam być szczery. Jako jedyny z kolarzy nosił przy sobie wizytówki, jak agent ubezpieczeniowy. Kiedyś wpadła mi w ręce jedna z nich. Pod nazwiskiem wydrukował tytuł: „zawodowy kolarz szosowy”, jakby się bał, że ktoś pomyli go z tancerzem baletu z powodu trykotu, którego nigdy nie zdejmował.
Ale na rowerze Medel nie miał w sobie nic z agenta ubezpieczeniowego. Potrafił przez pół godziny pedałować z mocą ponad pięciuset pięćdziesięciu watów, co w przełożeniu na ucieczkę na stromym zboczu oznaczało pięciominutową przewagę nad rywalem na ostatnich kilometrach. Taka różnica mogła wywindować go na podium. Medel był jednym z mistrzów krótkich wyścigów – trzy-, czterodniowych – organizowanych przez resztę roku; na jego nieszczęście ten tytaniczny wysiłek zazwyczaj odbijał się na zawodach trwających kilka tygodni. Mimo to, jeżeli dyrektor sportowy będzie umiejętnie dozował jego wysiłek i Medel wytrwa w pierwszej dziesiątce do trzeciego tygodnia, stanie się prawdziwym zagrożeniem podczas ostatnich, wysokogórskich etapów będących ukoronowaniem wyścigu.
Kiedy peleton wjechał na metę, na mojej liście znajdowały się cztery nazwiska: obrażalski Radek, weteran Matosas, Paniuk ze swoją silną drużyną i mistrz podjazdów Medel. Znałem dobrze wszystkich czterech, zwłaszcza Medla, z którym podczas mniej forsownych wyścigów ćwiczyłem hiszpański i grałem w domino. Nie licząc Radka, ani przez moment nie brałem pod uwagę, że któryś z nich mógłby być poszukiwanym przez nas mordercą. Ale ponieważ zyskiwali na tragediach, głównymi podejrzanymi stawali się ich przełożeni, instruktorzy, lekarze i masażyści.
Kiedy zsiadłem z roweru, zdałem sobie sprawę, że to samo dotyczy Steve’a. Był ktoś równie zainteresowany zwycięstwem mojego przyjaciela jak on sam, a może nawet bardziej: Robert Giraud, dyrektor sportowy Fonaru, facet gotów zwyciężyć za wszelką cenę.
Krótko mówiąc, moja lista rozgałęziała się na pięć różnych linii śledztwa. Trzy z nich oznaczały, że ja sam jestem w niebezpieczeństwie: jeżeli sprawca chciał zostać mistrzem, musiał pozbyć się mnie, Steve’a albo nas obu. Rozżalenie Radka było z kolei jak rosyjska ruletka: jego ofiarą mógł paść każdy. Giraud, ostatni na liście, był szefem Fonaru: nie zaszkodzi nikomu z naszej drużyny. Gdybym jednak musiał wytypować czarny charakter, wolałbym, żeby