Morderczy wyścig. Jorge Zepeda-Patterson
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson страница 12
– No właśnie. Niebieski Galeon jest tak mały, że ma tylko jedną kamerę monitoringu, kiepskiej jakości i umieszczoną w fatalnym miejscu. Na nagraniu widać jednak, jak jakaś postać, prawdopodobnie mężczyzna, przecina hol i wchodzi na piętro. Recepcjonista twierdzi, że niczego nie zauważył. Zajmuje się też księgowością: kiedy nie ma ruchu, przenosi się do małego biura, gdzie trzyma księgi rachunkowe. Wystarczyła podstawowa umiejętność manipulowania kluczami i zamkami, żeby wejść do hotelu i otworzyć drzwi do pokoju Fleminga. Nie ma śladów włamania.
Odruchowo pomyślałem o całym zastępie mechaników, którzy utrzymują peleton w ruchu: każdy z nich potrafi w kilka minut zmontować i rozmontować rower. Dla większości otwarcie zamka byłoby dziecinnie proste. To sprawiło, że przypomniałem sobie o Fionie: pewnie czeka na mnie w swojej przyczepie, być może zaniepokojona, że się spóźniam. Tylko tak mówię – niewiele rzeczy jest w stanie zaniepokoić tę kobietę.
Wstałem, dając do zrozumienia, że nasze spotkanie dobiegło końca. Komisarz rzucił ostatnią uwagę, jakby czytał w moich myślach.
– Nie ma potrzeby wtajemniczania madame Fiony w to, o czym rozmawialiśmy, choć warto byłoby się zorientować, czy ona albo ktoś z jej biura zauważył w ostatnich dniach coś dziwnego. – W milczeniu przytaknąłem, uścisnąłem mu rękę na pożegnanie i ruszyłem w stronę kampera. Komisarz miał rację: niewiele rzeczy umykało uwadze biura madame Fiony.
Tak jak agencja antydopingowa dba o to, żeby kolarze nie zyskiwali przewagi dzięki niedozwolonym substancjom, biuro Fiony pilnuje, żeby drużyny i zawodnicy przestrzegali rygorystycznych norm dotyczących rowerów, sprzętu i strojów. Waga – minimum sześć kilogramów – i rozmiary każdego z rowerów są skrupulatnie mierzone, żeby rywalizacja nie zamieniła się w wyścig technologii. W kolarstwie, inaczej niż w Formule 1, władze życzą sobie, by zwycięzca zawdzięczał sukces wysiłkowi, strategii i talentowi, a nie kwalifikacjom instruktorów czy wypchanym portfelom sponsorów.
Tak, Fiona mogła coś wiedzieć. Pozostawało ustalić, ile z tego zechce mi zdradzić. Światła w przyczepie były zgaszone; pomyślałem, że tej nocy już niczym się ze mną nie podzieli. Było po dwunastej, pewnie uznała, że coś mnie zatrzymało, i poszła spać.
Długo przewracałem się w łóżku, rozmyślając o dwóch listach: zestawieniu podejrzanych i klasyfikacji generalnej po zakończeniu etapu. Na obu figurowali Matosas, Paniuk i Medel. Oraz Steve.
Klasyfikacja generalna, etap 8
2005-2016
Nigdy nie zrozumiem, dlaczego Fiona wybrała mnie, a nie Steve’a. Czasami zastanawiam się jednak, czy właśnie nie to było pierwszą rysą na naszej dotąd niezłomnej przyjaźni.
Jedenaście lat wcześniej pierwszy raz uczestniczyliśmy w wyścigu jako zawodowcy, w barwach drużyny Ventoux. Obaj jechaliśmy jako gregario, zwykłe tłoki na usługach legendarnego lidera zespołu Bijona. Był to ostatni sezon Belga, spekulowano więc, kto w przyszłym roku zajmie jego miejsce. Zespół nie miał pieniędzy na zakontraktowanie którejś z kolarskich gwiazd, dlatego przyjmowaliśmy za pewnik, że dyrektor sportowy awansuje kogoś z własnych szeregów, a wybór ograniczał się do mnie i Steve’a.
Dla kierownictwa Ventoux był to prawdziwy dylemat: w tamtym czasie nie różniliśmy się zbytnio pod względem umiejętności ani talentu. Większość ekspertów skłaniała się ku mojej kandydaturze – Tour de France wygrywają zazwyczaj najlepsi górale, a ja miałem wszelkie warunki do tego, by stać się jednym z nich. Jako dwudziestoczterolatek wydawałem się lepszym kandydatem na lidera drużyny niż zaledwie dwudziestodwuletni Steve; tak naprawdę obaj byliśmy zbyt młodzi, ale on stanowił ewenement w dziejach zawodów kolarskich.
W końcu jednak pokonały mnie okoliczności. Hiszpan Miguel Indurain, który w latach dziewięćdziesiątych zdominował kolarstwo szosowe, wcale nie był wybitnym góralem. Na górskich etapach zwykle wyprzedzało go kilku rywali, uchodził natomiast za niedoścignionego klasykowca i najlepszego czasowca swojego pokolenia; w indywidualnych czasówkach zyskiwał przewagę, którą dozował podczas kolejnych dni dzięki własnej wytrwałości i obronnej strategii drużyny mającej w swoim składzie wielu dobrych górali ochraniających go podczas ciężkich podjazdów. I właśnie taki był profil Steve’a: niepokonany zawodnik, nie licząc etapów górskich. Ventoux postawił na niego, wierząc, że będzie kolejnym Indurainem.
Decydujący okazał się jednak być może drugi czynnik. Ventoux potrzebował nowych, solidniejszych sponsorów, a żaden nie był tak obiecujący jak wielkie amerykańskie marki sportowe; zrobienie gwiazdy ze złotego chłopca zabezpieczało finansową przyszłość drużyny.
– Nie, głównym czynnikiem byłeś ty – przekonywała mnie Fiona za każdym razem, kiedy rozmowa schodziła na ten temat. – Ventoux postawił na Steve’a mimo jego słabych wyników w górach, bo mieli ciebie, żebyś nadrabiał jego braki. Bez ciebie by się na to nie odważyli. Wiedzieli, że masz potencjał, by stać się najlepszym z górali, i postanowili poświęcić cię dla Steve’a. Gdyby zamiast modelu Induraina wybrali profil Merckxa czy Pantaniego, dziś byłbyś mistrzem świata.
Byłem wdzięczny Fionie, że wierzy w taki hipotetyczny rozwój wydarzeń, jednak nie brałem jej słów zbyt poważnie. Przypisywałem je przyjaźni – nieco szorstkiej, ale bezwarunkowej – jaką mnie darzyła, oraz brakowi sympatii wobec mojego przyjaciela i otaczającej go świty.
W głębi duszy wiedziałem, że kierownictwo Ventoux nie było wyłącznie odpowiedzialne za decyzję, która przypieczętowała naszą przyszłość. Podczas tamtych miesięcy niepewności przysięgliśmy sobie ze Steve’em, że zaakceptujemy każde rozwiązanie, a przegrany stanie się wiernym giermkiem zwycięzcy. Naprawdę w to wierzyliśmy. Przed nami stało ciężkie zadanie, jakim jest przejście na zawodowstwo, szykowaliśmy się do niego jak do bitwy, niczym wojownicy, którzy złożyli przysięgę, że będą walczyć ramię w ramię, niezależnie od tego, kto będzie ich sprzymierzeńcem, a kto wrogiem.
Nie tylko staliśmy się nierozłączni; dojrzewaliśmy jakby zamknięci w bańce, kompensując swoje słabości mocnymi stronami przyjaciela. Moje towarzystwo i temperament hamowały wybuchy Steve’a, jego zaś pragnienie, by zawojować świat, i bezgraniczna wiara we własne siły w końcu uwolniły mnie od nieśmiałości i niepewności, wynikających z dorastania w poczuciu, że jestem zawadą dla własnych rodziców.
– Jutro mamy randkę, przystojniaku – powiedział Steve kilka tygodni po tym, jak się poznaliśmy. W sobotnie wieczory umawiał się z którąś z nielicznych dziewczyn, z jakimi mieliśmy do czynienia w naszym położonym na uboczu ośrodku w pobliżu Girony; przeważnie były to pracownice pobliskich sklepów i restauracji. Nigdy nie rozumiałem, jakim cudem udaje mu się zaaranżować obiecującą randkę w ciągu kilkuminutowej przerwy w treningu.
– Mamy? – zapytałem zaskoczony