Morderczy wyścig. Jorge Zepeda-Patterson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson страница 14

Жанр:
Серия:
Издательство:
Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson

Скачать книгу

ataków, żeby osiągnąć swój cel. Podobnie jeżeli sprawcom zależy na tym, by za wszelką cenę narzucić nowego czempiona. Obie możliwości były przerażające.

      Postanowiłem chwilowo dać sobie spokój z tą sprawą i skoncentrować się na czekającym mnie dniu. Albo przez najbliższe godziny poświęcę się kolarstwu, albo następne etapy obejrzę w telewizji. Dla wielu osób indywidualna jazda na czas to główna konkurencja kolarska: pokonujemy odcinek krótszy niż zwykle, ale pędzimy, jakby ścigała nas skarbówka. Samotna walka ze stoperem, bez pomocy gregario, o której wyniku może zdecydować każdy obrót pedałem, każdy metr i każda sekunda. Konkurencja, w której Steve był niekwestionowanym królem. Pytanie nie brzmiało, kto wygra dzisiejszy etap, lecz jaką przewagę nad innymi zyska mój przyjaciel. W peletonie jechało trzech czy czterech wybitnych czasowców, ale żaden z nich nie był liderem drużyny ani kandydatem do tronu. Nimi się nie przejmowaliśmy.

      Dla wielu górali etap ten mógł się okazać prawdziwym Waterloo, tym bardziej że w tej edycji organizatorzy – co za skurwiele! – wybrali nadzwyczaj długi, czterdziestodwukilometrowy odcinek. Jeżeli Steve będzie w formie, może finiszować z przewagą od trzech do czterech minut, co ostatecznie przesądziłoby o tym, kto zostanie tegorocznym zwycięzcą.

      Kiedy dotarłem do pawilonu, w którym drużyny zainstalowały ergometry rowerowe, wyczułem zdenerwowanie unoszące się w powietrzu niczym smog nad miastem. Zobaczyłem Matosasa z jego czarnymi krzaczastymi brwiami złączonymi w jedną kreskę. Rozciągał się na stojąco, podczas gdy jego dyrektor sportowy udzielał mu jakichś wskazówek. Wydawało się, że nie interesuje go nic poza tym, co miał w słuchawkach. Pomyślałem, że leci w nich okropny włoski pop, choć tak naprawdę wcale go nie znałem – równie dobrze mógł słuchać arii operowych. Doszedłem jednak do wniosku, że to mało prawdopodobne: Matosas był stereotypowym wytworem popkultury swojego kraju, tyle że w dobrym wydaniu. Jednym słowem, nieszkodliwy facet, nie licząc jego oddechu, który mógł zabić.

      Kilka metrów dalej pedałował zawzięcie Paniuk, także ze słuchawkami w uszach. Na temat jego upodobań muzycznych nie musiałem spekulować, wszyscy wiedzieliśmy, że jest fanem metalu. Wyobraziłem sobie ogłuszający hałas biczujący jego bębenki. Ze wszystkich kolarzy górskich to właśnie Czech mógł najlepiej wypaść w dzisiejszej konkurencji, osiągał niezłe wyniki w czasówkach i miał szansę wyprzedzić innych górali. Podszedłem do niego, wcielając się w rolę detektywa. Zastanawiałem się, jak najlepiej zacząć niezobowiązującą rozmowę, która mogłaby doprowadzić do ważnego odkrycia. Ponieważ nic nie przyszło mi do głowy, stanąłem dwa metry za jego plecami; mimo odległości dotarł do mnie spowijający go zapach. Paniuk był oryginałem: któż inny wylewałby na siebie flakon perfum przed jazdą po polach? Chociaż jeśli dobrze się nad tym zastanowić, który z nas, oddanych temu absurdalnemu zawodowi, nie był oryginałem? Przecież przed chwilą ja sam, jak co dzień, obtoczyłem swoje ciało w skrobi kukurydzianej, żeby opóźnić żrące działanie potu.

      Powiodłem wzrokiem dookoła i zauważyłem, że jeden z ergometrów jest wolny. Znajdował się akurat obok rowerka, na którym ćwiczył Wiktor Radek, pan obrażalski. Szybko go zająłem.

      – Co tam, Wiktor? Jak obchodzi się z tobą Tour de France? – próbowałem zagaić rozmowę. Jak wielu Polaków, posługiwał się płynną francuszczyzną.

      – Źle, jak z nami wszystkimi. Tour de France z nikim się dobrze nie obchodzi – odparł rozgoryczony. – No, może poza twoim podopiecznym – dodał po chwili przerwy. Nie od razu zareagowałem na jego komentarz: włosy Radka potrafią odwrócić uwagę od wszystkiego innego, nie tylko dlatego, że są z natury nieujarzmione, ale też dlatego, że Polak nie używa rano grzebienia. Do jego manii – a ma ich wiele – należy przesąd, że spojrzenie w lustro, zanim wsiądzie na rower, przynosi pecha.

      – Steve też nie jest zbyt zadowolony, w tym roku wlepili nam więcej etapów wysokogórskich.

      Radek nie odpowiedział. Niepotrzebnie oponowałem, trzeba było przyznać mu rację i pozwolić, żeby wylał swoje żale. Chciałem sprawdzić, jak głęboko sięga jego uraza. Dziwny był z niego facet, nie tylko pod względem fizycznym: jego jasne, kręcone włosy, nogi i ręce nieproporcjonalnie długie w porównaniu z wątłym tułowiem, oraz synkopowy chód upodabniały go do stracha na wróble, który próbuje się poruszać. Poirytowanego stracha na wróble.

      – Ale masz rację: odpadło już ponad sześćdziesięciu zawodników, a za nami dopiero łatwiejsza część – ciągnąłem jak gdyby nigdy nic, chociaż od jego odpowiedzi minęły dwie minuty.

      – Łatwiejsza część? To zbrodnia puszczać nas na bruk na pierwszych etapach. Chciałbym zobaczyć, jak Jitrik pedałuje po tej mokrej, przysypanej piachem kostce w wioskach, przez które każą nam jechać, wszystko po to, żeby tour zgarnął po pięćdziesiąt tysięcy pierdolonych euro od każdej z nich. Cudem uniknąłem dwóch karamboli.

      – A do tego jeszcze Fleming. Zagadkowa sprawa…

      – Nie taka zagadkowa, mając na uwadze presję, jakiej jesteśmy poddawani. Cholera wie, co gryzło Fleminga, że podjął taką decyzję. Tego samego ranka zdyskwalifikowano Santamaríę, niby za doping. Wszyscy wiemy, że był czysty.

      Kiedy to mówił, przyglądałem się jego twarzy, nagle poczerwieniałej z oburzenia. Jeżeli to Radek popełnił tę zbrodnię, lepszy był z niego aktor niż kolarz: ani śladu skruchy czy zmieszania, czysta nienawiść, wypolerowana i zakonserwowana. Ale jego wątłe ręce nie wydawały się zdolne do tego, by siłą przytrzymać kogokolwiek pod wodą. Jeżeli morderca, który utopił Anglika, działał sam, istniały niewielkie szanse na to, że był nim Polak.

      Chwilę później organizatorzy wezwali Radka na start. Kolarze ruszali w dwuminutowych odstępach; lepiej było, żeby się nie doganiali. Steve miał wyjechać przedostatni, jako że w klasyfikacji generalnej zajmował drugie miejsce, ja dziewiąty od końca, zgodnie z moją pozycją. Przede mną była jeszcze prawie godzina czekania. Włożyłem słuchawki i zanurzyłem się w cumbiach i salsach z playlisty, którą ułożyłem do pedałowania na ergometrze.

      Poruszałem nogami w umiarkowanym tempie, edytując w myślach wykaz podejrzanych; przesunąłem Radka na ostatnią pozycję, ale go nie wyeliminowałem.

      – Biedak, ma udręczoną duszę – oznajmił Lombard i poklepał mnie po plecach, spoglądając w stronę, gdzie zniknął Polak.

      – Pułkownik! Ależ mnie pan wystraszył. Niech pan nie robi takich rzeczy – powiedziałem, o mało nie spadłszy z roweru. Od czasów wojska mówiłem mu na pan, chociaż on zwracał się do mnie per ty.

      – Zawsze witam cię tak samo – odparł, również zaskoczony.

      „Tak, ale nie może pan tego robić, kiedy gdzieś tu krąży morderca” – pomyślałem, jednak nie powiedziałem tego na głos. Odkąd sześć lat temu stary żołnierz przeszedł w stan spoczynku, celem jego życia stało się śledzenie mojej kariery, przynajmniej podczas zawodów. Początkowo krępowała mnie jego obsesyjna, aczkolwiek serdeczna obecność, w końcu jednak do niej przywykłem, a nawet byłem mu za nią wdzięczny. Był na bieżąco ze wszystkimi technologicznymi, medycznymi i sportowymi nowinkami. Z pomocą syna, z zawodu informatyka, obserwował moje wyczyny gorliwiej niż sam Fonar. Nieraz za jego radą zmieniałem strategię czy program treningów. Z czasem całe środowisko zaczęło go traktować jako stały element krajobrazu: miał środki, wolny czas i odpowiednie kontakty,

Скачать книгу