Morderczy wyścig. Jorge Zepeda-Patterson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson страница 13

Жанр:
Серия:
Издательство:
Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson

Скачать книгу

„tym”, co zwykle osiągałem w wyniku żmudnego oblężenia i przemyślanej strategii. I rzeczywiście: randka okazała się niewypałem. Bóg jeden wie, pod jakim pretekstem Susy ściągnęła tamtej soboty swoją przyjaciółkę Elenę, ale wystarczyło pierwsze spojrzenie, jakim mnie obrzuciła, bym zrozumiał, że spodziewała się drugiego Steve’a.

      Mój przyjaciel nie dał za wygraną: nadal szukał mi towarzystwa, rezygnując z Susy i innych samotnych podbojów. Z czasem wyluzowałem, pozwoliłem, by Steve zaraził mnie swoją spontanicznością, i przestałem bać się rozmowy z dziewczyną, która akurat przypadła mi w udziale. Mimo to dopiero po czterech miesiącach zużyłem pierwszą z prezerwatyw, które z optymizmem i pietyzmem wkładałem do kieszeni przed każdą randką. Drugą wykorzystałem zaledwie trzy tygodnie później.

      Tak naprawdę to ja ponoszę odpowiedzialność za to, że Ventoux wybrał na lidera drużyny Steve’a. Kiedy patrzę wstecz, dostrzegam, że w tamtych miesiącach cofnąłem się o krok. Nie wiem, czy był to efekt strachu przed presją, jaka ciąży na liderze, który musi zwyciężać, by usprawiedliwić poświęcenia reszty zespołu, czy też rozumiałem, że pomimo naszej przysięgi Steve nie zniesie zepchnięcia na drugi plan. W każdym razie, kiedy decyzja została już podjęta, odczułem nieopisaną ulgę. Uznałem, że to najlepsze rozwiązanie dla nas obu, że tylko ono pozwoli nam dalej razem jeździć. Powiedziałem sobie, że z nas dwóch to ja jestem silniejszy i dzielnie zniosę wszelkie przeciwności. Eddy Merckx, którego widzi we mnie Fiona, umarł, jeszcze zanim się narodził.

      W ciągu kolejnych lat Steve zamienił się w Davida Beckhama kolarstwa, osiągał znakomite wyniki, ale jeszcze większy podziw wzbudzała łatwość, z jaką stał się światowym celebrytą przyciągającym zamożnych sponsorów. Ja zaś zostałem najlepszym góralem, który nigdy nie stanął na podium ani nie założył koszulki lidera, najlepszym gregario wśród kolarzy. Albo prawie – mój jedyny rywal utopił się dwie noce temu w zardzewiałej wannie trzygwiazdkowego hotelu. Steve sumiennie wywiązał się z naszej umowy. Obaj się wywiązaliśmy. Wzbogaciłem się na jego zwycięstwach, stałem się klauzulą w kontraktach każdej drużyny, która chciała mieć go w swoim składzie. Zawsze dziękował mi z podium, zawsze byłem pierwszą osobą, którą ściskał, kiedy z niego schodził. Do tej pory z rozrzewnieniem wspominam, jak próbował wciągnąć mnie na podwyższenie, kiedy wygrał swój pierwszy Tour de France.

      Czy to oznacza, że jestem frajerem i tchórzem? Czy tak właśnie postrzegał mnie ojciec i dlatego mną gardził? Nigdy nie rozpatrywałem tego w takich kategoriach, aż do teraz, kiedy insynuacje Fiony i Lombarda, jakobym był lepszym zawodnikiem, niż myślę, zaczęły spędzać mi sen z powiek. A może po prostu nigdy wcześniej nie miałem szansy wjechać do Paryża w czołówce – nieważne, że dzięki interwencji mordercy. Pierwszy raz nie wystarczała mi rola gregario. To, czym kierowałem się przez tyle lat, było tchórzostwem czy lojalnością? Wreszcie otwierałem oczy czy po prostu życie zahartowało mnie już wystarczająco, bym mógł stanąć do walki o pozycję lepszą niż wieczny przegrany?

      Tym, czego Fiona i mój ojciec – dopóki żył – nigdy nie zrozumieli, jest charakter relacji, jaka łączy mnie ze Steve’em. Od początku obaj przeżywaliśmy sukcesy przyjaciela jak własne, i pod wieloma względami takimi one były. Jadąc mi na kole, na długim zboczu Steve mógł zaoszczędzić do dwudziestu pięciu procent energii. Żyłem po to, żeby ratować go na górskich etapach w Pirenejach i Alpach, gdzie przeciwnicy mieli szansę zdobyć nad nim miażdżącą przewagę. Kiedy reszta naszych kolegów z drużyny zostawała w tyle, ja utrzymywałem tempo Steve’a i niezmordowanie go holowałem, dopóki nie eksplodowały mi płuca i nie zwiotczały nogi. Ale to działo się dopiero na ostatnim odcinku trasy, a wtedy rywale nie mogli mu już wyrządzić wielkiej krzywdy. Cóż z tego, że w tym momencie doznawałem zapaści i wyprzedzało mnie kilkudziesięciu miernych zawodników. Nigdy nie znalazłem się w pierwszej piętnastce klasyfikacji generalnej, rzecz dziwna, zważywszy, że uważano mnie za jednego z najlepszych górali. Wystarczały mi szacunek, który ta opinia budziła wśród moich kolegów, i puchary, które dzięki mojej pomocy dostawał Steve.

      Kilka lat później zamieszkaliśmy w sąsiednich domach na jednym ze wzgórz nad jeziorem Como, niedaleko ośrodka Fonaru, gdzie trenowaliśmy przed rozpoczęciem sezonu. Nie licząc krótkiego urlopu, który braliśmy w grudniu (on wybierał się wtedy do Kolorado, ja – nigdzie), praktycznie przez cały rok trzymaliśmy się razem. Kilkakrotnie naszą rutynę zakłócały przeprowadzki kolejnych partnerek Steve’a, które zazwyczaj poddawały się po paru miesiącach, zniechęcone opuszczeniem, na jakie skazywały je wymogi życia poświęconego kolarstwu.

      Uzależniliśmy się od treningów, także poza harmonogramem wyznaczonym przez instruktorów. Wpadałem po Steve’a o piątej rano i przez sześć, siedem godzin jeździliśmy ramię w ramię po górach północnych Włoch, nawet w zimnych miesiącach poprzedzających początek sezonu. Nie były to rekreacyjne wycieczki: mało rozmawialiśmy, mierzyliśmy czas na podjazdach i zjazdach, każdego dnia wyznaczaliśmy sobie nowe wyzwania i cele, ćwiczyliśmy strategie ataków i pościgów. Krótko mówiąc, zadawaliśmy sobie ból i wypruwaliśmy żyły, jednak w krańcowym zmęczeniu, jakie dopadało nas pod koniec dnia, było coś pokrzepiającego: mieliśmy poczucie, że wypełniliśmy nasz obowiązek.

      I rzeczywiście go wypełniliśmy. Byliśmy tak doskonale zsynchronizowani, że kiedy kilka lat później trenerzy wpuścili nas do tunelu aerodynamicznego monitorowanego przez komputery, żeby zoptymalizować kąt i odległość, przy których moje ciało zaoszczędzi Steve’owi maksimum energii, okazało się, że wyniki pokrywają się z techniką, którą intuicyjnie wypracowaliśmy podczas tych długich samotnych treningów. Reagowaliśmy na zmianę siły i kierunku wiatru jak stado ptaków, odruchowo wprowadzając drobne zmiany, które pozwalały nam utrzymać maksymalną prędkość. Staliśmy się bezspornie najszybszą parą w dziejach kolarstwa. Byliśmy zresztą parą pod wieloma względami, mimo licznych kobiet, które przewinęły się przez nasze życie.

      Do czasu, aż pojawiła się Fiona.

      Etap 9

      Obudziłem się z przeświadczeniem, że umyka mi coś ważnego, jakbym po wyjściu z domu sprawdził, że mam w kieszeni klucze, portfel i komórkę, a mimo to czuł, że zapomniałem o czymś nieokreślonym, ale istotnym.

      Moja lista podejrzanych sprowadzała się dotąd do osób, które zyskiwały na atakach mordercy. Czech Paniuk, Włoch Matosas, Hiszpan Medel, otoczenie Steve’a z Giraudem na czele oraz powodowany żalem Polak Radek.

      Jednak ubiegłej nocy Favre rzucił nieco inne światło na całą tę sprawę. Do zabójcy mógł nas doprowadzić jego modus operandi. Policyjna logika komisarza uwzględniała nie tylko motywy, ale także możliwości i umiejętności potencjalnych sprawców. Przypomniałem sobie fragmenty szkoleń z kryminalistyki, na które przed dwunastoma laty wysłał mnie Lombard, zaraz jednak przesłonił je uśmiech drobnej Claude z Biarritz. Dodałem do niego wspomnienie małego kajmana wytatuowanego na jej brzuchu i poczułem w ustach lekko słonawy smak.

      Zmusiłem się, żeby wrócić do wątku nieszczęsnego modus operandi: mechanicy z ich umiejętnościami pozwalającymi otworzyć każdy zamek, lekarze znający się na środkach nasennych i truciznach, masażyści o silnych dłoniach, na jakie wskazywały siniaki na ciele Fleminga. Przed oczami przesunęły mi się dziesiątki znajomych twarzy, bliższych i dalszych, anonimowi członkowie licznego personelu, który co roku towarzyszy jadącym w tourze kolarzom.

      Uznałem, że ten trop donikąd mnie nie zaprowadzi.

Скачать книгу