Morderczy wyścig. Jorge Zepeda-Patterson

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson страница 17

Жанр:
Серия:
Издательство:
Morderczy wyścig - Jorge Zepeda-Patterson

Скачать книгу

wyszła z kuchni i usiadła na niewielkiej kanapie w przedniej części swojego lokum, żeby zjeść kolację. Wiedziałem, że nie ma zamiaru podzielić się ze mną łososiem i sałatką, których zgodnie z planem mojej diety nie powinienem jadać o tej porze. Podszedłem do niej, żeby pożegnać ją długim uściskiem, który częściowo odegnałby przywołane duchy, ale nie zdążyłem nawet jej dotknąć: kamperem wstrząsnął wybuch, w plecy uderzyła mnie fala ciepła, jakby zionął na nie ogniem smok. Wylądowałem na podłodze u stóp mojej kochanki, ogłuszony i oszołomiony. Kiedy opadł dym, zobaczyłem olbrzymią wyrwę w jednej ze ścian przyczepy i płomienie liżące pojazd. Spojrzałem na Fionę, która zaczynała się podnosić. Dostrzegła malujące się w moich oczach pytanie i pokręciła głową: oboje byliśmy cali i zdrowi.

      – Chodźmy stąd, kamper może w każdej chwili wybuchnąć – krzyknąłem, nadal ogłuszony.

      – To, co miało wybuchnąć, już wybuchło. Tam była butla z gazem – powiedziała. Pokonała chwiejnym krokiem dwa metry i zdjęła ze ściany gaśnicę. Kiedy po kilku minutach zjawili się pierwsi policjanci, po pożarze została już tylko dymiąca dziura w ścianie nadającego się na złom kampera.

      W moim pokoju znaleźliśmy się dopiero dwie godziny później, kiedy już obejrzał nas lekarz, a miejscowa policja poddała nas rutynowemu przesłuchaniu. Cudem wyszliśmy z tego bez jednego zadrapania. Komisarz obiecał, że przyśle eksperta, by ustalił przyczyny eksplozji, ale z góry wiedział, jakie będą jego wnioski: zamach, choć nieudany, czynił mnie szóstym celem mordercy z Tour de France.

      Łamiąc regulamin mojej drużyny, tej nocy Fiona została u mnie na noc. Głaskała mnie, póki nie zasnęła, podczas gdy ja modyfikowałem w myślach swoją listę podejrzanych, dodając i usuwając nazwiska. Wściekałem się nie tylko dlatego, że atak był wymierzony we mnie, ale także dlatego, że w niebezpieczeństwie znalazło się życie Fiony. Powiedziałem sobie, że wszelkie dywagacje na temat moich szans w tourze będą musiały zejść na drugi plan: priorytetem było odkrycie morderców, zanim uderzą kolejny raz. Mimo to ostatnim obrazem, jaki stanął mi przed oczami, zanim zapadłem w sen, była – jakżeby inaczej – tabela klasyfikacji łącznej. Nigdy wcześniej nie znalazłem się w pierwszej szóstce Tour de France.

      Klasyfikacja generalna, etap 9

      Etap 10

      Humanitaryzm Girauda, naszego dyrektora sportowego, może i pozostawia wiele do życzenia, za to jego skuteczność jest niepodważalna. Wczoraj, kiedy korzystając z dnia przerwy, cała ferajna miała się przenieść z Bretanii w Pireneje, Giraud z samego rana wysłał mnie do Tuluzy wynajętą awionetką. Dzięki temu dotarłem do hoteliku na obrzeżach Pau, gdzie mieliśmy spędzić dwie najbliższe noce, kilka godzin przed resztą drużyny. W ten sposób odciął mnie od tabunu dziennikarzy, którzy liczyli na to, że skomentuję eksplozję w kamperze. Misją Girauda było doprowadzenie do zwycięstwa Steve’a i żaden zamach, żaden reporter ani policjant nie mogli mi przeszkodzić w wykonaniu mojej części zadania. Dyrektor sportowy chciał się upewnić, że nic nie odwróci mojej uwagi od roli, jaką powinienem odegrać na górskich odcinkach rozpoczynających się następnego dnia. W końcu po to mnie tu sprowadzili: miałem być tarczą dla Steve’a na siedmiu etapach, podczas których atak przypuszczą górale.

      Żałowałem, że zostawiam Fionę samą z niewdzięcznym zadaniem walki z prasą, chociaż ona nie miała sponsorów, z którymi musiała się liczyć. Wystarczy, że rzuci kilka zdań i zamknie się w mobilnym biurze organizacji do czasu, aż ucichnie burza. Mimo to czułem niesmak, opuszczając ją dzień po stracie tego, co uważała za swój dom – przynajmniej w sezonie wyścigów. A raczej podwójny niesmak, bo już po przebudzeniu miałem gardło ściśnięte od dymu; przepłukałem je, przekonany, że wypluję do umywalki sadzę. Ci przeklęci piromani byli przynajmniej na tyle uprzejmi, że zaatakowali dzień przed przerwą.

      Mimo wszystko przyjemnie było choć na kilka godzin uciec od touru. Dzięki temu, że hotel znajdował się w ustronnym miejscu oraz że prasa i kibice spodziewali się przybycia kolarzy dopiero pod wieczór, zyskałem nieoczekiwanie chwilę wytchnienia. Była to nie lada gratka: tysiące nachalnych kibiców i dociekliwi kamerzyści potrafią być równie wykańczający jak pedałowanie przez kilka tysięcy kilometrów. Zastanawiałem się, jak Steve radzi sobie z presją, która w jego przypadku była nieporównanie większa i nie ograniczała się tylko do wielkich wyścigów, jak u mnie: dołączył do grona celebrytów stale napastowanych przez paparazzich. Prasa plotkarska obsesyjnie śledziła jego romanse i przygody z modelkami czy aktorkami.

      Samotność, chociaż chwilowa, wydała mi się tak kojąca, że pozwoliłem sobie na krótko wyjść z hotelu. Leżąc pod starym dębem, rozmyślałem, jak wyglądałoby moje życie, gdyby nie pojawił się w nim rower. Duże, zielone, poprzecinane żyłkami liście, na które patrzyłem od dołu, odradzały się każdej wiosny obojętne na to, kto wygra czy przegra Tour de France; pozwalały spojrzeć na wszystko z innej perspektywy. Dwadzieścia miesięcy wcześniej zmarł mój ojciec, pozostawiając mi w spadku swój domek u podnóża Alp. Na łożu śmierci kazał mi przysiąc, że kiedyś się tam przeprowadzę, by kontynuować rodzinną tradycję zapoczątkowaną przez jego dziadka. Obiecałem mu to, choć nie miałem najmniejszej ochoty wypełnić jego woli; pragnąłem jak najszybciej zostawić zgrzybiałe ciało tego obojętnego, egoistycznego mężczyzny konającego w prowincjonalnym szpitalu. Ale teraz, kiedy u podnóża innych gór spoglądałem na kołyszące się liście, pomyślałem, że takie sielankowe, spokojne życie mogłoby mieć pewien urok. Przez moment wyobrażałem sobie, że siedzę na tarasie wychodzącym na przepiękne alpejskie doliny, ubrany w kraciastą flanelową koszulę, z dużym kubkiem kawy w ręku. Zdałem sobie jednak sprawę, że to obraz pułkownika Moreau, który zachowałem w pamięci z czasów jednej z wizyt złożonych ojcu w dzieciństwie. Kurde. Gdybym tam zamieszkał, stałbym się jego klonem. Nie. Moim życiem, moim sposobem na konfrontację ze światem jest rower, a to, co mnie czeka przez kolejnych trzydzieści lat, będzie konsekwencją pierwszych trzydziestu, spędzonych na siodełku. Wolałem zestarzeć się jak Lombard, oddany swojej pasji, niż jak ojciec pielęgnujący własne rozgoryczenie.

      Opuściłem Alpy i przeniosłem się w ukochane Pireneje. Co by się stało, gdybym zaspokoił życzenie Fiony i pułkownika i w górach zaatakował Steve’a oraz własną drużynę? Naprawdę miałbym szansę odebrać mu koszulkę lidera? Nie było to wcale oczywiste, nawet gdybym zdecydował się spróbować. Od pierwszego momentu stałbym się wyrzutkiem i przez resztę wyścigu byłbym zdany tylko na siebie, bardziej niż ten biedak Cuadrado. A nawet gdyby mi się powiodło, czy faktycznie jestem gotowy żyć pod presją paparazzich, być stale na widelcu i próbować sprostać wygórowanym oczekiwaniom przed kolejnymi zawodami? Pomyślałem o wielkich interesach będących w grze i kluczowej roli, jaką odgrywają zwycięzcy ważnych wyścigów w tym skomplikowanym układzie. Teraz te interesy uruchomiły lawinę tragedii.

      Ta myśl przypomniała mi, że jest wśród nas morderca, który przed kilkoma godzinami próbował mnie zabić. Podniosłem się, wystraszony, że trzydzieści lat, nad którymi przed chwilą dumałem, może się zredukować do trzydziestu minut. Stałem na skraju lasu, sam, bezbronny. Gdyby morderca zamierzał doprowadzić do końca swój plan, znalazłby we mnie doskonałego wspólnika. Wróciłem do pokoju, szybko jak niezdecydowany żółw. Wieczorem napisałem do Fiony na WhatsAppie i zaprosiłem ją do siebie. Przypuszczałem, że moje nagłe zniknięcie pozostawiło niesmak także u niej, bo odpisała, że jest zmęczona – przez cały dzień prowadziła kamper Lombarda. Miała tam spać, dopóki

Скачать книгу