Wisząca dziewczyna. Jussi Adler-Olsen
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wisząca dziewczyna - Jussi Adler-Olsen страница 10
Wanda miała pełną świadomość, jakie wrażenie robi na ludziach; trąbiono jej o tym, odkąd nabrała kształtów i nauczyła poruszać się po torze jak pędząca gazela.
– Ty jesteś Merlene Ottey? – spytał ją McCullum tuż po meczu.
Wanda obnażyła w uśmiechu białe zęby i ciemniejsze dziąsła. Już ją o to pytano i schlebiało jej to, choć Merlene Ottey miała o co najmniej dwadzieścia lat więcej niż ona. Bo Merlene Ottey, wieloletnia jamajska mistrzyni w sprincie, była piękna jak bogini.
Poflirtowała chwilę i w odpowiedzi na komplement kokieteryjnie trąciła McCulluma w ramię. I tak zabrał ją ze sobą do Anglii.
Wanda uwielbiała białych mężczyzn. Nie dlatego, że byli szczególnie zmysłowi. Mężczyzna z Jamajki miał w sobie żar wielu ras, z którym biali nie mogli się mierzyć, ale za to ci pozbawieni koloru wiedzieli, kim są, a co ważniejsze, mieli w życiu jakiś cel. Można było u nich szukać bezpieczeństwa i marzyć o jakiej takiej przyszłości, która wcale nie była pewnikiem w Tivoli Gardens, dzielnicy slumsów zachodniego Kingston, gdzie wychowała się Wanda. Dla osoby, dla której strzelaniny i kokaina na podwórkach należały do codzienności, oświadczyny Chrisa McCulluma były wydarzeniem z bajki, więc decyzję podjęła w ułamku sekundy.
Ulokował ich w Romford na przedmieściach Londynu w maleńkim szeregowcu, gdzie umierała z nudów aż do dnia, w którym McCullum złamał nogę w kostce i uznał za konieczne nie tylko sprzedać dom, ale też rozstać się z Wandą. Jeśli miał prowadzić życie na dotychczasowym poziomie, do którego, jak sądził, miał prawo, to musiał poszukać sobie kobiety, która będzie w stanie go utrzymać.
Po dwóch latach bezpieczeństwa Wanda wróciła do punktu wyjścia i tylko dzięki skromnym własnym środkom nie poszła na dno.
Nie miała ani wykształcenia, ani perspektyw na jakąkolwiek formę wsparcia. Nie miała też szczególnych talentów, jeśli nie liczyć biegania, ale, jak żartował jej ojciec, na tym daleko się nie zajedzie. Dlatego praca strażniczki przy wejściu służbowym na teren dużego przedsiębiorstwa na Strandzie w Londynie była nie tylko jej ratunkiem, ale też jedyną sensowną alternatywą dla lichej chałupy i fizycznego wycieńczenia przed czterdziestką, które czekałyby ją na Jamajce.
Siedząc niczym lew w klatce, pilnowała, by przez szklane drzwi wchodzili do budynku i wychodzili zeń ludzie ważniejsi niż ona, kłaniała im się, gdy przemieszczali się dalej do lepiej ubranej kobiety, do której przywilejów należało sprawdzanie ich tożsamości i wciskanie guzików wpuszczających ich na teren firmy.
Stała samotnie w próżni między wolnością a bogactwem i pilnowała niczym strażniczka tajemnic budynku, nie wiedząc, na czym polegają.
Z biegiem czasu myślała już tylko o tym, że życie toczy się tam, na zewnątrz. Że wszystko dzieje się tam, podczas gdy ona tkwi tutaj.
Dzień w dzień gapiła się przez szklane drzwi na drugą stronę Savoy Place Street, gdzie znajdowało się ogrodzenie otaczające park Victoria Embankment.
„Za tym ogrodzeniem rozgrywa się bajka” – myślała. A śmiech ludzi zażywających słońca na pasiastych leżakach i jedzących lody za pieniądze, których nigdy im nie zabraknie, torturował ją w jej ciszy. Nikogo to nie obchodziło.
W ten sposób zrodziła się jej nowa tożsamość.
Stała się po prostu kobietą patrzącą na ogrodzenia.
W godzinach marnotrawionych na codzienne obowiązki wracały do niej cienie przeszłości i dręczyły ją. Bo Wanda wiedziała, że koleje losu i spotkania, które wydarzyły się na długo przed jej przyjściem na świat, miały na celu coś więcej niż stworzenie istoty pracującej na podrzędnym stanowisku wartowniczki na Strandzie. Jak mawiał z dumą jej tata rastafarianin – w żyłach Wandy płynęła w równym stopniu krew przybyłych do Dominikany Arawaków, co Nigeryjczyków, a jej chrześcijańskie wychowanie doprawione było domieszką rastafariańskiego ognia. Mama Wandy śmiała się wówczas i mówiła, że ma się tym wszystkim nie przejmować i zachować spokój, a wtedy wszystko jakoś się ułoży.
Zachować spokój! Właśnie to wydawało się najtrudniejsze w jej szarej i nieistotnej egzystencji. Czy naprawdę chlubna przeszłość i duma z przodków zasługiwały na nietwarzowy szary mundurek i włosy schowane pod czapką z daszkiem?
Jednak pomimo beznadziejnej sytuacji i kiepskich perspektyw Wanda prostowała się, kiedy mijali ją lepiej sytuowani ludzie wchodzący do parku i budynku, i próbowała dotrzeć do tej części swojej natury, która pomogłaby jej zapomnieć o rzeczywistości.
Los chciał, że Shirley, jej jedyna przyjaciółka, mieszkająca na tym samym korytarzu dwoje drzwi dalej, zaprosiła ją na imprezę o nazwie „Absorpcja Natury – Intro”.
Shirley interesowała się okultyzmem i była bardzo otwarta w oczekiwaniach wobec siebie i życia. Słuchała muzyki stworzonej z boskiego natchnienia, chodziła na polinezyjską sztukę wróżenia huny, a przed podjęciem decyzji układała pasjansa lub tarota. Dzięki tym wszystkim zmiennym życiowym kierunkowskazom zyskała, jak mówiła, wiedzę. Wanda nie miała pojęcia, na jaki temat, ale Shirley jak nikt inny potrafiła wywołać uśmiech na jej twarzy.
Teraz zaś chciała przedstawić Wandę Atu Abanshamashowi. Jak można było wyczytać ze strony internetowej, ten piękny, złoty jak słońce byt przybył do Londynu ze skandynawskiej krainy snów, skąd przywiózł naukę, dzięki której wszystko inne traciło na ważności i która umożliwiała całkowite zrozumienie wszystkich zależności i energii w ludzkim życiu.
Shirley szalała z ekscytacji, a cena była rozsądna, więc jeśli Wanda chciałaby z nią pójść, to Shirley za nią zapłaci.
To byłoby nawet zabawne – przeżyć coś razem.
Atu Abanshamash Dumuzi nie przypominał guru, których Wanda widziała w telewizji i w licznych broszurach Shirley. Nie siedział w pozycji lotosu czy na rzeźbionym stołku, tchnąc nieziemskim spokojem, nie wymądrzał się, nie był ani gruby, ani ascetyczny. Atu Abanshamash był normalnym mężczyzną z krwi i kości, który uśmiechem i błyskiem w oku wskazywał im drogę i opowiadał, jak to nauka o absorpcji natury potrafi tak cudownie odmienić jednostkę, że człowiek czuje, że każda komórka w jego organizmie może odeprzeć wszelkiego rodzaju atak i że ciało stapia się w jedno z otaczającym je wszechświatem.
Wszechświat i potęga słońca stanowiły mantrę Atu Abanshamasha. I tu, w jasnym, prosto urządzonym mieszkaniu w Baywater, gdzie mieściła się londyńska filia Akademii Absorpcji Natury, chodził między ludźmi siedzącymi na podłodze i wpatrywał się w nich swoimi urzekającymi oczami, aż ich szyje pokrywały się rumieńcem, a ramiona opadały, gdy w takt jego słów sycili się dobrym samopoczuciem.
– Abanshamash, Abanshamash, Abanshamash – zaintonował monotonnie i powoli swoim niskim głosem, po czym poprosił ich, by się do niego przyłączyli.
Gdy przesiedzieli już dobrą chwilę z zamkniętymi oczami, powtarzając mantrę, Wanda poczuła, że