Sekret rodziny von Graffów. Bożena Gałczyńska-Szurek
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sekret rodziny von Graffów - Bożena Gałczyńska-Szurek страница 12
– Cud, że przynajmniej to przetrwało – wyszeptała pod nosem.
Usiłowała nadać zgromadzonym tu archiwaliom jakiś ład, a swoim poszukiwaniom – kierunek.
Odłożyła na bok najpierw spis żołnierzy stacjonujących w garnizonie zamojskim sporządzony według stopni wojskowych. Oddzielnie potraktowała listy wypłacanych żołdów, informacje o zakwaterowaniach, wykazy bohaterów nagrodzonych i odznaczonych za sukcesy w walce, a na koniec – spis przydziałów broni i ekwipunku dla żołnierzy w latach 1940–1943. Czas mijał. Maria wyławiała ze sterty pożółkłych dokumentów te, które mogły okazać się przydatne. Drżącymi z emocji rękoma przekładała je na biurko i przeglądała. Przestudiowała wszystko dokładnie, ale nazwisko Fischer nigdzie się nie pojawiło.
– To niemożliwe! Niemożliwe! – Denerwowała się. – Co zrobiłam nie tak?
Nie dowierzała samej sobie.
Jeszcze raz przejrzała wybrane materiały, jednak znowu nic znalazła. Ani słowa o majorze Gustavie Fischerze. W tej sytuacji doszła do wniosku, że popełniła błąd przy wstępnej selekcji materiałów.
– Musiałam coś przeoczyć, musiałam – powtarzała zawiedziona, po czym z iście niemiecką starannością ponownie dokonała podziału archiwaliów. Przeanalizowała dodatkowo ich część pominiętą wstępnie jako nieprzydatną, jednak i tym razem bez rezultatu.
Kiedy odkładała zakurzone teczki na swoje miejsce, czuła irytację spowodowaną trudnościami w poszukiwaniach i było jej żal chorego dziadka. W tej sprawie pozostawały same niewiadome, a jedyny wiarygodny ślad prowadził donikąd. Rozczarowanie było bolesne, ale trudności tylko rozpalały wyobraźnię wnuczki niemieckiego polityka. Przekorna z natury i uparta dziennikarka porządkowała pomieszczenie archiwum, mrucząc do siebie zawziętym głosem:
– Na pewno istnieje sposób, by dotrzeć do prawdy i ja go znajdę. – O ile dotąd traktowała zadanie powierzone jej przez Hansa jak dopust Boży, to teraz pozytywny wynik poszukiwań stał się dla niej kwestią honoru. Jej ambicja ucierpiałaby z powodu porażki. Maria von Graff, znana ze swoich dziennikarskich dochodzeń, nie mogła polec na takiej głupocie jak braki w dokumentacji. Zaczęła się zastanawiać, co powinna zrobić w takiej sytuacji. – Moi rodacy są z natury skrupulatni. – Odezwała się w niej raptem narodowa duma. – Jeśli w Berlinie powstała notatka, że mój pradziad Gustav tutaj kwaterował, nie wątpię, że to prawda. Jednocześnie luki w papierach uczynili sami hitlerowcy, kiedy w pośpiechu opuszczali okupowane tereny i zacierali ślady swych zbrodni. Rzecz jasna, że skoro z tego powodu w archiwum nic nie znalazłam, sprawa się komplikuje. Chyba powinnam połączyć swoje zadanie dziennikarskie z dochodzeniem rodzinnym. Ważne, żeby to zrobić sprytnie i zachować dyskrecję. Dziadek nie chce rozgłosu, a ja też wolałabym nie omawiać rodzinnych kwestii choćby z uroczym Alfredem. Oh, Mutter, Mutter!10 – jęknęła przerażona na samą myśl o takiej alternatywie. – Muszę się mieć na baczności! Nikt nie powinien poznać prawdziwego celu mojej wizyty w Zamościu. – Powziąwszy takie postanowienie, rzuciła okiem na uprzątniętą podłogę i ruszyła ku wyjściu. W pustym sekretariacie spędziła tylko kilka chwil. Zabrała klucz pozostawiony przez Janka na biurku i zmęczona pełnym wrażeń rankiem czym prędzej opuściła archiwum.
Gdyby się tak bardzo nie spieszyła, gdyby zatrzymała się na dłużej w sekretariacie, może uniknęłaby późniejszych przykrości. Rzecz w tym, że choć informatyk opuścił to pomieszczenie dużo wcześniej, plastikowa oprawa jednego z monitorów była ciepła w momencie, gdy Maria przechodziła przez królestwo Wiśki. Ktoś chwilę wcześniej korzystał tam z komputera, jednak ona, podekscytowana czekającym ją spotkaniem z Andrzejem, nie mogła tego zauważyć.
ROZDZIAŁ IV
Andrzej Korczyński był wysokim przystojnym blondynem. Jedyny syn właściciela tartaku, miejscowego potentata w obrocie drewnem, upodobał sobie historię i muzealnictwo. Jednym słowem, ku utrapieniu rodziny z dziada pradziada bogacącej się na handlu i ku niezrozumieniu bliskich zapragnął zostać intelektualistą. Matka muzealnika zamartwiała się jego kiepskim pod względem finansów statusem, a prababka Honorata wręcz dowodziła złego wpływu na Andrzejka swojego męża Hieronima, który mącił młodzieńcowi od dzieciństwa w głowie wojennymi wspomnieniami. Po publicznym oświadczeniu podpory zamojskiego muzealnictwa, że pieniądze nie są w życiu najważniejsze, nestorka rodu wręcz obarczyła męża odpowiedzialnością za ukształtowanie mało praktycznej postawy życiowej juniora. Tymczasem oskarżony o deprawowanie prawnuka Hieronim, żołnierz AK i weteran wojny z Niemcami, nic sobie z tych zarzutów nie robił. Winni zamieszania panowie dogadywali się znakomicie, mieli wspólne zainteresowania, a nawet wspólną tajemnicę. Andrzej uwielbiał pradziadka. Choć nie do końca podzielał jego opinię, że pokój to wyłącznie stan przejściowy pomiędzy wojnami, przymykał oczy na dziwactwa staruszka ukrywającego i z zapałem konserwującego w okolicznych lasach od ponad siedemdziesięciu lat broń, której nigdy nie oddał władzy ludowej. Ukochany prawnuk potrafił zrozumieć, że w taki oto nieszkodliwy sposób starszy pan zachowuje stale gotowość bojową – ku chwale ojczyzny, rzecz jasna. A skoro tak wyrażana troska o kraj znajdowała zrozumienie jedynie w oczach prawnuka, to właśnie Andrzejowi pradziad przyobiecał w stosownej chwili powierzyć swój zadbany i przygotowany na czarną godzinę arsenał. Co mogło nastąpić wkrótce, gdyż najstarsi Korczyńscy dobijali powoli do dziewięćdziesiątki.
Nowy przyjaciel Marii, jak przystało na prawnuka żołnierza AK i niepoprawnego marzyciela, też był mężczyzną nietuzinkowym. Naukowiec o szerokich horyzontach myślowych, genetycznie obciążony skłonnością do romantyzowania, stał teraz przed pałacem Zamoyskich, od strony pomnika Jana Zamoyskiego, i nerwowo zerkał na zegarek. Czekał na Marię. Była urocza, ale jak na Niemkę – mało zorganizowana.
– Oj! Spóźnialska – mruczał pod nosem. – Wczoraj spóźniła się dziesięć minut, a dzisiaj już piętnaście. – Niecierpliwił się.
Od wczorajszego popołudnia, które spędzili razem, marzył, by ją zobaczyć. Chciał, żeby wreszcie przyszła. Pojawiła się po kolejnych kilku minutach. Z oddali pomachała do niego i odgarnęła ręką kosmyki loków, które bezustannie opadały jej na twarz. Niedawno słyszał, jak Barbara radziła jej, by włosy upinała w kok dla wygody, ale Maria się nie zgodziła. „Nie, nie mogę. Wciąż je poprawiam. Gdyby były upięte, nie przysparzałyby kłopotów, ale nie wiedziałabym, co począć z rękami” – przypomniał sobie jej odpowiedź, a teraz obserwował, jak walczy na wietrze z niesforną fryzurą. Ależ ona pięknie odgarnia te włosy – zachwycał się w myślach.
– No cześć. Dobrze, że przestało padać. – Wyczekiwana towarzyszka planowanego spaceru przeskoczyła przez kałużę i wreszcie stanęła obok niego. – Chyba miałam być trochę wcześniej? – zapytała, zerkając z ukosa. Wyglądała jak zestresowana uczennica,
10
Och, matko, matko!