Sekret antykwariusza. Paweł Jaszczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk страница 3

Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk

Скачать книгу

sprowadziłem się do was cztery miesiące temu – wtrącił, dopisując coś do protokołu. – A trzy dni temu się okazało, że Liza ma dość mieszkania z panem pod jednym dachem.

      – To pańska interpretacja!

      Stocki nie dokończył, bo do pomieszczenia zajrzał urzędnik w rogowych okularach o twarzy szczura. Nachylił się i szepnął coś na ucho Kalinowskiemu, jakby chciał go w nie ugryźć. Aspirant przeprosił i wyszedł na korytarz za kolegą. Nie było go przez chwilę, a kiedy wrócił, patrzył na antykwariusza jakoś inaczej, podejrzliwiej. Tak się przynajmniej Stockiemu wydawało.

      Co takiego przekazał mu „szczur”? A może wcale ich rozmowa go nie dotyczyła?

      Antykwariusz odchylił się na krześle i ostentacyjnie ziewnął, pozorując znudzenie. Aspirant udawał, że nie dostrzega tego zachowania. Przesunął myszkę od komputera na środek podkładki.

      – Przepraszam, jeśli pana dotknąłem – wydukał z obowiązku. – Czy pańska żona nie domyśla się, dokąd poszła córka? Może się jej zwierzała?

      – Ja już nie mam żony i wolałbym o niej nie opowiadać.

      Aspirant westchnął głęboko i rzucił okiem na ekran, na spisane zawiadomienie.

      – Czy pani Liza ma prawo jazdy?

      – Tak.

      – A telefon?

      Antykwariusz przytaknął i podyktował numer telefonu córki.

      – Czy chce pan coś jeszcze dodać?

      Mężczyzna gapił się z niechęcią na naprzykrzającego się gliniarza. Ten, nie słysząc odpowiedzi, stuknął palcem w klawiaturę i uruchomił drukarkę laserową, z której wyślizgnęły się kartki. Schwycił je poślinionymi palcami, zszył zszywaczem i podał petentowi.

      – Proszę przeczytać i podpisać w lewym dolnym rogu na każdej stronie.

      – O ile nie będę miał uwag.

      – Naturalnie! – Aspirant uśmiechnął się krzywo.

      Piotr Stocki przeczytał trzystronicowy dokument, łowiąc uchem ostatnie krople deszczu bębniące o parapet. Zawiadomienie brzmiało logicznie: dwudziestotrzyletnia Liza wyszła w poniedziałek z domu i dotąd nie wróciła. Piotr Stocki szukał jej wszędzie, ale bez efektu. Niektóre stwierdzenia w protokole wydawały się zbędne, ale nie zamierzał już niczego prostować.

      Gliniarz zapisał o przyzwyczajeniach Lizy. Była punktualna jak rzadko kto. Wstawała niczym zaprogramowany robot za dziesięć szósta, bez budzika, i po kwadransie wychodziła do sklepiku osiedlowego, by kupić świeże rogaliki i gazety.

      Stocki zatrzymał dla siebie, że siadała w fotelu i popijając herbatę z ulubionego zielonego kubeczka, szeleściła gazetami albo kartkowała książki przyniesione z antykwariatu, którymi zawalony był jej pokój. Ten widok go pokrzepiał. Pragnął, by w przyszłości, gdy już opadnie z sił, objęła po nim jego książkowe królestwo.

      Z zamyślenia wyrwał go głos aspiranta.

      – Wszystko w porządku?

      – Pomijając nieistotne literówki – odparł antykwariusz sucho i złożył podpisy we wskazanych miejscach.

      – Gdyby jeszcze pan sobie coś przypomniał, proszę się odezwać!

      Mężczyzna odebrał z rąk stróża prawa szary kartonik z nazwiskiem, stopniem oraz numerem telefonu.

      W drzwiach rzucił „Do widzenia” i wyszedł na rozgrzaną od słońca, rozkopaną ulicę.

      2

      Kałuże na placyku przy komendzie miejskiej zdążyły już wyschnąć i asfalt na chodniku znowu się topił, gdy Piotr Stocki wracał do antykwariatu wzdłuż rozrytej ulicy.

      Jak okiem sięgnąć widać było roboty drogowe, ale nigdzie nie było pomarańczowych kamizelek! Prawdziwy księżycowy krajobraz, zżymał się, adresując swoje uwagi do urzędującego prezydenta, który zastąpił innego dżentelmena, gwałcącego ponoć urzędniczki, i którego sąd po dziesięciu latach uniewinnił od oskarżeń w grudniowy, pochmurny dzień. Pisemne uzasadnienie wyroku od kilku miesięcy czekało na wenę sędziowską.

      Stocki zdradził aspirantowi tyle, ile chciał, chociaż umięśniony cwaniaczek ciągle go prowokował. Udał przed nim, że nie zna się na komputerze. Gdyby gliniarz zobaczył jego sprzęt, pewnie by się mocno zdziwił. Śmieszyły go naiwne wtrącenia: „To niezwykle interesujące, panie Piotrze. Sam się kiedyś zastanawiałem, czy nie studiować archiwistyki, ale tradycje rodzinne przeważyły”. Bzdurne metody śledcze, łaszenie się do podejrzanych, które policja w dumnym kraju nad Wisłą zmałpowała od cwanych Amerykanów. A przecież były rodzime, sprawdzone metody. Wystarczyło posadzić delikwenta na odwróconym taborecie albo przyciąć jaja szufladą, jak Julia Brystiger, uduchowiona komunistka, by zaczął cienko śpiewać.

      Kryjąc czoło pod daszkiem kaszkietu, antykwariusz minął wycieczkę niemieckich turystów. Posiwiałe Marie, Clary i trzęsący się Hansy oraz Sebastiany pchali przed sobą balkoniki albo podpierali się na dzieciach lub wnukach. Gdzieś szli, czegoś w tym zrujnowanym przez Rosjan mieście szukali. Może wspomnień z młodości, a może śladów niemieckiego porządku w odebranych przez Słowian Vaterlandach i Heimatach? Szkoda tylko, że nie jego książek.

      Stocki dotarł do placu Konsulatu i przed teatrem natknął się na grupkę wrzeszczących bab. Ubrane na czarno feministki maszerowały po przejściu dla pieszych wte i wewte. Towarzyszyły im dwie ekipy telewizyjne, strażnik miejski i cztery policjantki. Demonstrantki wykrzykiwały w rytm bębnów: „Przecinamy pępowinę, przecinamy pępowinę” albo „Mam cipkę, mam cipkę”. Jedna była straszniejsza od drugiej i na żadną Stocki nie zwróciłby uwagi, nawet gdyby mu tę cipkę zademonstrowała.

      Przecisnął się na chama między protestującymi i po minucie stał pod dwupiętrową secesyjną kamienicą. Wystukał kod na tabliczce domofonu, a kiedy zamek ustąpił, pchnął kolanem drzwi w sraczkowatym kolorze.

      Wbiegł na pierwsze piętro po lastrykowych schodach, podtrzymując się wyślizganej, drewnianej poręczy. Koszulka polo pod marynarką lepiła mu się do ciała, gdy otworzył drzwi. Nasłuchiwał.

      Odpowiedziała mu cisza. Pierdolona cisza, która teraz wwiercała się w jego uszy i kazała znaleźć natychmiast jakieś zajęcie, by nie zwariować.

      Niepotrzebnie się łudził. Miał nikłą nadzieję, że znowu usłyszy rozbrajający śmiech Lizy. Mimo że mu ostatnio dogryzała, gotów był jej wybaczyć, gdyby go wcześniej przeprosiła.

      Stał na korytarzu i głośno wdychał powietrze. Wydawało mu się, że czuje delikatną mieszankę dezodorantu, potu i perfum, która przez lata wniknęła w firanki, meble tapicerowane i dywan, a teraz sączyła się niewidzialnymi strumykami do jego wrażliwego nosa.

      Zdjął marynarkę i wszedł do łazienki, by oddać mocz, a potem starannie wymył ręce nad żeliwnym zlewem, gapiąc się w owalne

Скачать книгу