Sekret antykwariusza. Paweł Jaszczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk страница 5

Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk

Скачать книгу

z krzesła. Kiedy wrócił do mieszkania, włożył bawełnianą koszulę oraz wytarte dżinsy, chwycił plecak, wsunął do kieszeni dokumenty i po niecałym kwadransie otwierał kłódkę zawieszoną na drzwiach garażu, na zapleczu kamienicy, w której mieszkał od dziecka.

      Rzadko jeździł samochodem. Zwykle poruszał się po mieście pieszo lub korzystał z autobusu albo tramwaju. Już nawet nie pamiętał, kiedy siedział za kierownicą szarego dwudziestoletniego audi 80, którego rdza obrała sobie niedawno za smakowity kąsek.

      Rozejrzał się po zagraconym wnętrzu garażu. Trzymał w nim mnóstwo niepotrzebnych rzeczy, które już dawno powinny trafić na śmietnik: mały rowerek Lizy z drewnianym trzonkiem, bambusową trzepaczkę do dywanów, zardzewiałą sprężynę do odtykania zapchanych przewodów sanitarnych, które potrafiły bryzgnąć na mieszkanie śmierdzącymi fekaliami w najmniej oczekiwanym momencie.

      W poszukiwaniu szpadla odsunął skrzynkę po piwie, łóżko polowe i hula-hop Wiktorii, jakie tylko raz wcisnęła na szerokie biodra. Nie przeczył, był bałaganiarzem. Obrósł niepotrzebnymi przedmiotami, które zestarzały się razem z nim. Wreszcie dostrzegł drewniany trzonek szpadla. Schwycił go i wyszarpał spod zwału desek, z których miał kiedyś zrobić dla Lizy biblioteczkę. Nic z tego nie wyszło, bo zawsze miał jakieś pilniejsze zajęcie.

      Dotknął palcem ostrego styliska i zadowolony położył narzędzie w bagażniku obok plecaka.

      Wsiadł do samochodu. Dopasował się do zakurzonego siedzenia, przekręcił kluczyk i dodał gazu. Silnik zaskoczył za pierwszym razem, jak wierny koń, który niecierpliwie czeka w boksie na swego właściciela. Audi wytoczyło się z garażu pod czujnym okiem pani Eulalii Ptak, mieszkającej na parterze. Głowa sąsiadki w papilotach wychyliła się z okna i śledziła go uważnie.

      Antykwariusz zamknął pordzewiałe drzwi, zapaskudzone napisem CHWDP, i ponownie siadł za kółkiem, posyłając sąsiadce kurwę pod nosem. Chciał jej pokazać środkowy palec, lecz nie zdążył, gdyż schowała za firankę swój kołtuński łeb, więc tylko zatrąbił na nią dwa razy i wyjechał na garbatą ulicę, zapomnianą przez facetów w pomarańczowych kamizelkach.

      Kierował się na północny zachód. Czekała go ponadgodzinna jazda przez krajobraz pokryty lasami i polami uprawnymi, pocięty jeziorami oraz rzekami. Wkrótce w tyle zostały niebieskie dachy, rozpadające się budy, szykowne wille z kolumienkami i gigantyczna reklama, zachwalająca udka kurczaka w cenie pięciu złotych i osiemdziesięciu groszy za kilogram.

      Stocki minął stację paliw BP i wyjechał za rogatki. Po lewej stronie na podmokłej łące pasło się stadko owiec. Małe skubały trawę przy rodzicach. Wszystkie były białe, tylko jedna czarna.

      Prowadził ostrożnie, pozwalając wszystkim się wyprzedzać. Zakładał, że załatwi swoje sprawy i wróci do domu przed nocą. Warkały, Giedajty, Stękiny, Pelnik – nazwy mijanych miejscowości brzmiały obco, jakby jechał przez nieznany kraj. Nie pamiętał już, kiedy ostatni raz wypuścił się sam za miasto. Opuścił okno i wystawił łokieć. Wdychał świeże powietrze, jakie mogło być tylko po letniej burzy. Wiatr rozwiewał mu włosy i łaskotał w ucho. Stocki uśmiechał się do siebie. Był zachwycony i gdyby nie sytuacja, w której się znalazł, zresztą nie ze swej winy, to kto wie, może nawet zjechałby gdzieś na bok, by kontemplować świat, świat, który zamienił kiedyś na stare książki.

      Do dziś był zakładką w nikomu niepotrzebnej książce, którą sam odstawił na najwyższą półkę w swoim antykwariacie. Do dziś.

      Przez całe życie ukrywał przed wszystkimi, że jest sentymentalny i uwielbia czytać Miłosza, noblistę. Znał na pamięć niemal wszystkie wiersze z wydanego w Paryżu tomu Gdzie słońce wschodzi i kędy zapada. Wiele razy wyobrażał sobie, że paszcza Lewiatana z wiersza Tak mało zamyka się na nim, gdy leżał na brzegach bezludnych wysp, barwnie opisanych przez starego poetę. Ubóstwiał ten stan, gdy biały wieloryb świata porywał go z antykwariatu i unosił ze sobą w otchłań. Tracił wtedy poczucie czasu, a wszystkie winy, nawet te najgorsze, wydawały mu się bez znaczenia.

      Wiktoria nie podzielała jego zachwytu i wyśmiewała się z niego. Twierdziła, że facet, który czyta poezję, nie jest prawdziwym mężczyzną. Przypomniał sobie, że zanim ich uczucie zwiędło, był w pełni odpowiedzialnym mężem. Poświęcał się jej, na ile potrafił. Chodzili razem do teatru, a nawet ze dwa razy wypuścili się na bal karnawałowy, na którym większość czasu spędził za stolikiem tylko dlatego, że balety to nie była jego bajka. Sto razy wolał intelektualne rozmowy, wtedy imponował wiedzą i przytaczał argumenty z przeczytanych książek. W owym czasie był jeszcze o żonę zazdrosny. Wiktoria miała boskie kształty wiolonczeli, więc każdemu facetowi, który zatańczyłby z nią o jeden taniec za dużo, mógłby obić dla zasady mordę.

      Fascynacja jej ciałem, bo nie intelektem, wyparowała, gdy Wiktoria zaszła w ciążę. Dostała szpecących plam na ciele, roztyła się jak kaszalot i po smyczkowym instrumencie zostały jedynie wspomnienia. Piotr nie planował mieć z nią dziecka zaraz po ślubie, więc kiedy przyszedł na świat ich niepełnosprawny synek, wygarnął jej, że to z jej winy, bo się nie pilnowała.

      Już od pierwszych dni życie chłopca było ciągiem wizyt po gabinetach lekarskich. Pasmem nieszczęść. Choć może się mylił w tej surowej ocenie? Może Adaś był po swojemu szczęśliwy? W każdym razie, gdy w ich domu pojawiła się dokazująca Liza, wszystko się zmieniło. Wtedy Piotr ujrzał w oczach swego syna dziecięcą rozpacz. Adaś chciał, jak jego nowa siostrzyczka, pobiec na podwórko, by złapać pierwszego wiosennego motyla. Marzył, by zagrać z dzieciakami w klasy albo się bujać na trzepaku z głową zawieszoną w dół.

      Lizie nie przeszkadzało jego kalectwo. Wręcz przeciwnie – kochała go takim, jakim był, i spełniała jego wszystkie zachcianki. Przynosiła mu w słoiku żabę, ślimaka, a nawet ogromne pająki, których się sama bała okropnie. Czasem, by poprawić mu nastrój, urządzała w domu teatralne przedstawienia, w których jej przyrodni brat zostawał reżyserem.

      Adaś dostarczał wszystkim dowodu na to, że umysł ludzki jest nieodgadniony. W wieku pięciu lat płynnie czytał, ale książki dla dzieci szybko go nudziły, więc Piotr przynosił mu z antykwariatu słowniki, atlasy oraz encyklopedie. Chłopczyk potrafił też wykonywać trudne obliczenia matematyczne. W jego zepsutym ciele był osadzony doskonały komputer z rewelacyjnym procesorem, który nie protestował, gdy Adaś połknął świecową kredkę i się zadławił.

      To Liza pokazała Adasiowi idiotyczną sztuczkę. Udawała przed nim, że połyka kredkę, ale chowała ją pod językiem i po wyjściu z pokoju wypluwała. Piotr nie chciał jej za to karać, gdyż miał wtedy do niej ogromną słabość. Tak bardzo chciał uczynić swojego synka szczęśliwym i kupić mu kolejkę elektryczną, którą mógłby się bawić od rana do wieczora. Nie zdążył.

      Grzebanie w przeszłości zepsuło mu nastrój. Zaczął więc nucić swoją ulubioną piosenkę o białej lokomotywie, bujając się w jej rytm. To czasem przynosiło ulgę. Nigdy, rzecz jasna, nie widział białej lokomotywy i nie wierzył w jej istnienie, ale uwielbiał twórczość kędzierzawego artysty z chlebakiem, który tak jak on doceniał podróże pociągami.

      Po słowach: Skąd wzięła się w krainie śmierci / Ta żywa zjawa istny cud*, Stocki dostrzegł człowieka na środku drogi, tuż za zakrętem. W ostatnim momencie wcisnął sprzęgło

Скачать книгу


<p>1</p>

E. Stachura, Biała lokomotywa.