Sekret antykwariusza. Paweł Jaszczuk

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk страница 6

Sekret antykwariusza - Paweł Jaszczuk

Скачать книгу

wytartych dżinsach otworzył drzwiczki i bez ceregieli zajął miejsce na tylnym siedzeniu, po czym poprosił kierowcę o podwiezienie.

      Antykwariusz nigdy nie brał autostopowiczów, a jednak tym razem złamał tę zasadę. Odnosił wrażenie, że chłopak czekał właśnie na niego i że to nie jest żaden przypadek.

      Kiedy auto ruszyło, pasażer zaczął gadać jak nakręcony. Pochwalił się, że mieszka we wsi odległej o kilkanaście kilometrów, obok kościoła, i że ojca przygniotło drzewo w lesie. Było coś nienaturalnego w jego monologu ekshibicjonistycznym.

      Chłopak usprawiedliwiał się, że wprawdzie nie skończył szkoły średniej, ale za to zdobył uprawnienia na koparkę i teraz droga do szczęścia stoi przed nim otworem. Wtrącił z powagą, że zamierza się poduczyć niemieckiego, jak koledzy, którzy wyjechali do Niemiec, by zarabiać prawdziwe pieniądze. Przerwał na chwilę, jakby zbierał myśli, po czym dodał, że jego matka była z niego dumna, kiedy pokazał papiery operatora, i dlatego pozwoliła mu świętować sukces z kolegami. Młody pasażer zaznaczył, że do tej pory nigdy nie pił alkoholu, może dlatego, gdy wychylił kilka kieliszków, stracił nad sobą panowanie.

      – I wtedy to się stało – oznajmił smutno.

      – Co? – rzucił Stocki, zaciekawiony opowieścią.

      Chłopak wzbraniał się przed mówieniem, ale pochwalił się, że dostał przepustkę z więzienia za dobre sprawowanie i teraz jedzie spotkać się z mamusią, od której nie miał od dawna wiadomości. Twierdził, że w więzieniu zmienił się na lepsze, że czyta nawet Biblię i że wszystko sobie już dokładnie przemyślał, a w przyszłości będzie odpowiedzialnym człowiekiem, na którego liczy społeczeństwo.

      Stocki spoglądał w lusterko wsteczne. Odbijała się w nim smutna twarz. Każde słowo z tej opowieści dotykało go do żywego. Łowił je i zastanawiał się nad czymś. Chciał o coś zapytać, ale nie wiedział, jak zacząć. Przerażająca opowieść nie pasowała do miłej fizjonomii, obiektu westchnień zboczonych i wygłodniałych kryminalistów. Do długich wywiniętych rzęs, do równo skrojonych ust, wysokiego czoła, nad którym jaśniała równo obcięta grzywka. Chłopak był zbyt delikatny jak na więźnia. Pasowałby raczej do reklamy męskich perfum albo eleganckich koszul, na które można trafić niekiedy w kobiecych miesięcznikach. Stocki dostrzegł jeszcze na szyi chłopaka złoty medalik i wytatuowanego orła z rozłożonymi skrzydłami. Był ciekaw, jak wygląda reszta dumnego ptaka szykującego się do lotu, jakie są jego łapy i pazury.

      – Nie boi się pan ze mną jechać? – zapytał pasażer, jakby czytając w myślach Stockiego.

      Ten wzruszył ramionami. Przez jakiś czas podróżowali w milczeniu. Z przyciszonego radia dobiegała transmisja z polskiego sejmu. Wzburzony poseł z partii opozycyjnej zarzucił premierowi brak pamięci historycznej. Stocki czekał na ripostę premiera, lecz w tym momencie pasażer dotknął jego ramienia.

      – To będzie tam! – Pokazał na polną drogę. – Dwa kilometry za groblą jest moja wioska.

      Antykwariusz skręcił we wskazanym kierunku, tracąc zainteresowanie sporem politycznym. Wjechali na spękane płyty betonowe i samochód zaczął podskakiwać na wybojach jak źrebak. Na lewo pod ścianą lasu znalazło bezpieczny azyl stadko żurawi z młodymi. Chłopak otworzył okienko i dopóty gapił się na wielgachne ptaki, dopóki nie znikły za wzniesieniem.

      Tymczasem płyty betonowe skończyły się i gruntówka wcisnęła się w głęboki parów. Po obu stronach rósł wybujały rokitnik i nawet gdyby antykwariusz chciał zawrócić, nie miałby najmniejszych szans.

      Nagle na końcu wąwozu przed maskę samochodu wyjechał rowerzysta z kosą przywiązaną do pleców. Posuwał się środkiem drogi i nie sposób było go wyminąć. Facet w granatowym drelichu pedałował niespiesznie, co jakiś czas się oglądając, jakby chciał sprawdzić, czy audi za nim podąża. Niebawem z bocznej przesieki wyjechało dwóch młodzieńców na rowerach, którzy także ruszyli za autem. Ci z kolei mieli umocowane do ram rowerowych drągi, a może to były żelazne łomy.

      Stocki nie był w stanie rozpoznać w lusterku narzędzi. Spostrzegł za to, że chłopak w samochodzie spogląda nerwowo na jadących z tyłu rówieśników, jakby się ich lękał. Samochód z rowerową eskortą posuwał się ślimaczym tempem do osady. Przejechał przez groblę z przechyloną barierką betonową. Po prawej stronie mignęła żółta tablica z wypłowiałą nazwą wsi, z której można było odczytać tylko trzy ostatnie litery: YTY. Może Sądyty?

      Stockiemu obiła się o uszy nazwa średniowiecznej osady, leżącej niedaleko jego miasta, związana z wykonywaniem sądów na skazańcach. No, ale takie skojarzenie wydawało mu się w tym przypadku nieuprawnione.

      Kawalkada minęła krzyż przydrożny, pokryty srebrzystym porostem, obłożony u podstawy kamieniami zebranymi z pól. Na skrzyżowaniu belek przekrzywiony Chrystus prażył się na słońcu, pokazując zardzewiałą ręką na bezlitosne niebo. Za krucyfiksem droga opadała łagodnie w stronę malowniczej doliny. W oddali pokazały się parterowe zabudowania. Z kominów snuły się w niebo białe dymki, jak na obrazach Józefa Chełmońskiego. Drewniane chałupy zbliżały się do jadących. Widać też było kamienny kościół z zapadającym się dachem, na który machina kościelna poskąpiła pieniędzy. Byli ludzie w obejściach, a także porykujące bydło i piejące koguty. Osada przypominała Stockiemu zapomniany przez Boga skansen.

      Gdy samochód zajechał na owalny plac niedaleko gigantycznej lipy, antykwariusz zatrzymał wzrok na drewnianym podeście. Zastanawiał się, do czego może służyć podwyższenie obite ceratą. Zakładał, że do stawiania kanek z mlekiem, które odwozi się do skupu. Dywagacje przerwało pytanie chłopaka, chcącego się dowiedzieć, ile ma zapłacić za podwiezienie.

      – Nic. Cała przyjemność po mojej stronie – zaoponował Stocki, będąc już myślami gdzieś indziej.

      – Ale ja nie chcę być dłużny.

      – Nie ma o czym gadać – żachnął się antykwariusz.

      – Zapłacę! – upierał się młodzieniec.

      Dalszą wymianę zdań przerwało bicie dzwonu na wieży kościelnej, jakby na trwogę. Na ten ogłuszający sygnał z domów zaczęli się wysypywać starcy, kobiety i dzieci. Nie minęła minuta i plac, na którego środku stała lipa, zapełnił się ludźmi. Mieszkańcy ciasno otaczali samochód. Każdy chciał być bliżej i widzieć więcej.

      W tym samym momencie nadjechali dwaj rowerzyści z drągami. Pękaty młodzieniec w drelichu zsiadł z roweru i bezceremonialnie otworzył drzwiczki od strony pasażera.

      Stocki wyjął kluczyk i wysiadł z auta. Uśmiechał się przyjaźnie, ale wieśniacy mieli grobowe miny. Co więcej – jego pasażer gdzieś się ulotnił. Pojawił się po dłuższej chwili w towarzystwie kilku wyrostków. Słaniał się na nogach, z fioletowym siniakiem pod okiem i rozbitą wargą wyglądał, jakby zaliczył właśnie ciężki nokaut. Jego wykręcone na plecach ręce krępował powróz, a koszulkę plamiła krew.

      – Nie ma co się pierdolić! – przynaglał chudy starzec odziany w popielaty, wyświechtany garnitur. – Trza to zrobić raz-dwa.

      Stocki

Скачать книгу