Lizbona. Miasto, które przytula. Weronika Wawrzkowicz-Nasternak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lizbona. Miasto, które przytula - Weronika Wawrzkowicz-Nasternak страница 11

Lizbona. Miasto, które przytula - Weronika Wawrzkowicz-Nasternak

Скачать книгу

Kod Leonarda da Vinci, która wprowadza czytelnika w świat masonerii, ukrytej symboliki i rytuałów przejścia, to w Quinta da Regaleira może do woli pytać przewodników o związki tego miejsca z tajnymi stowarzyszeniami. Niemal każdy element krajobrazu i architektury w tej przestrzeni kryje w sobie podwójne znaczenie i dokądś prowadzi, dokładnie tak, jak podziemne tunele, którymi możesz się przemieszczać z jednego krańca posiadłości na drugi. Punktem kulminacyjnym wycieczki jest wyjście na powierzchnię ziemi z głębokiej na dwadzieścia siedem metrów Studni Inicjacji.

      Poza głównym turystycznym szlakiem w Sintrze leży szesnastowieczny klasztor Kapucynów (Convento dos Capuchos). Odwiedziny w tym miejscu to jak podróż w czasie, klasztor i okoliczne tereny wyglądają jak wyjęte z wyobraźni Tolkiena. Kiedy odkrywamy niskie stropy, wąziutkie korytarze i malutkie drzwi do mnisich cel, dość szybko zaczynamy rozglądać się za hobbitami. Ściany wnętrz są tu wyłożone korkiem, dziś jednym z głównych towarów eksportowych Portugalii. Ten materiał świetnie wchłania wilgoć, której w rejonie Sintry jest pod dostatkiem.

      Widok na Praça do Comércio. „Wokół placu brzęczą i pomrukują tramwaje, niczym żółte, olbrzymie ruchome pudełka zapałek (…)” – zanotował Fernando Pessoa w Księdze niepokoju.

      – W Lizbonie można kupić torebki, podkładki śniadaniowe, a nawet buty wykonane z tego materiału. Szczerze mówiąc, nie jest to moja stylistyka, ale niektórzy bardzo to lubią. Drzewa korkowe widziałam w Alentejo obok domu polskiego malarza Dominika Jasińskiego. Może to głupie skojarzenie, ale wyglądają tak, jakby miały na sobie kombinezony, w których ktoś rozsunął zamek błyskawiczny do połowy. Stoją takie na wpół rozebrane.

      ‒ Z tego, co wiem, zabierzesz jeszcze naszych czytelników do Alentejo. Tymczasem wróćmy z Sintry do Lizbony. Jeśli ktoś zaplanował wycieczkę samochodem, szybką trasą IC19, może sobie zafundować powrót wzdłuż wybrzeża, przez Cascais. Czeka go wiele wrażeń, w tym kręta droga przez wzgórza z obłędnymi widokami za oknem. Wybierając tę trasę, warto zatrzymać się na Cabo da Roca, czyli na najbardziej wysuniętym na zachód skrawku naszego kontynentu. Można się tam poczuć jak na końcu świata.

      – W tym miejscu widać, jak wiele różnych odcieni ma błękit, niebieski i granat. Niebo dosłownie kąpie się w oceanie.

      ‒ Przy okazji Cabo da Roca jedna bardzo istotna uwaga, ważna dla mnie także z osobistych powodów. Ufam, że czytelnicy potraktują ją serio. Odwiedzając to miejsce, pod żadnym pozorem nie wolno wychodzić za drewniane barierki, które oddzielają ludzi od skalistych skarp. Pokonanie ich nie jest specjalnie trudne, po prostu przekładasz przez nie nogi i jesteś bliżej Atlantyku. Tyle tylko, że taki ruch może się skończyć tragicznie. W tym miejscu doszło już do śmiertelnych wypadków, kiedy ludzie pośliznęli się na skale lub oberwał się pod nimi kawałek skarpy. Na Cabo da Roca zwykle potwornie wieje, łatwo o utratę równowagi i tragiczny finał. Patrzmy, podziwiajmy, ale nie lekceważmy sił natury.

      Wracając do Lizbony, warto zaplanować sobie jeszcze przystanek na lunch, na przykład przy szerokiej piaszczystej plaży Guincho. To jedna z naszych wspólnych ulubionych miejscówek, gdzie można zapatrzyć się na spalonych słońcem kitesurferów. Inny ciekawy postój na tej trasie to Usta Piekieł, czyli Boca do Inferno – imponująca, wyrzeźbiona przez ocean pieczara skalna, która przypomina paszczę morskiego potwora. Kiedy mocno wieje wiatr, wzburzone fale rozbijają się z hukiem o brzeg, a spomiędzy skał wyrzucane są na kilkanaście metrów opary białej mgły. Wrażenie jest… piekielne.

      Poznaj sąsiada

      Chodzę ulicami Lizbony na pamięć. Nie przywiązuję wagi do nazw, zapamiętuję kolory fasad, schodki, kafejki, wzory azulejos. To moje punkty odniesienia. Przyjaciele doskonale wiedzą, że przy podawaniu mi nowego adresu warto uruchomić nietypową nawigację. Wewnętrzny GPS zaczyna działać, kiedy słyszę: „Pamiętasz tę panią, która robi ręcznie zabawki? Skręcasz w prawo za jej sklepem, zbiegasz schodkami i jesteś”. I faktycznie, po takiej instrukcji trafiam tam, gdzie miałam się znaleźć. Zapamiętuję miejsca poprzez ludzi. Z radością odnajduję te same twarze na fotografiach z kolejnych lizbońskich wypraw. Są moją stałą w szybko zmieniającym się świecie. Czasem po latach dowiaduję się, jak mają na imię osoby, które znam z widzenia. Kiedyś poprosiłam Martę o dostarczenie zdjęcia pewnemu starszemu panu z Alfamy. Lata temu zrobiłam mu portret. Mieszkaliśmy niedaleko siebie, przez miesiąc widywałam go niemal codziennie. Przesiadywał na ławeczce przed małą rodzinną kafejką. To było idealne miejsce do sąsiedzkich pogaduszek i obserwowania codzienności. Wymienialiśmy jedynie pozdrowienia, poranne bom dia i popołudniowe boa tarde. On nie mówił po angielsku, ja po portugalsku, więc na tym kończyła się nasza komunikacja. Prawie przy każdym powrocie do Lizbony wpadałam na niego w pobliskim supermarkecie Pingo Doce. Obiecałam sobie, że w końcu wywołam i dostarczę zdjęcia, które mu zrobiłam. Kiedy okazało się, że Marta będzie przede mną w Lizbonie, poprosiłam, by została moim kurierem. Zapytała mnie, jak się nazywa człowiek ze zdjęcia i pod jakim adresem go znajdzie. Usłyszała szczerą odpowiedź: „Nie wiem”. Jej spojrzenie i krótki komentarz: „Aha” były wymowne.

      Klimat miasta tworzą jego mieszkańcy, o czym przypomina projekt Camilli Watson A Tribute. Na zdjęciu pan Carlos z dzielnicy Mouraria.

      Zabrała jednak oprawioną w ramkę fotografię i udowodniła, że przyjaciele potrafią poruszać się po nietypowych mapach. Dysponowała tylko nazwą ulicy, przy której mieszkałam, i obrazowym opisem okolicy. Nakazałam jej zejście schodkami do rodzinnej kafejki, której nazwy też nie pamiętałam. Musiała wystarczyć instrukcja: „To taka mała dziupla, będziesz ją mieć po prawej ręce”. Zasugerowałam, aby zajrzała do środka i pokazała zdjęcie komuś, kto akurat będzie za kontuarem. Byłam pewna, że człowiek ze zdjęcia zostanie namierzony.

      Dalszą część historii znam już z opowieści Marty. Trafiła do kafejki w mało sprzyjającym momencie, kiedy ta była akurat w trakcie remontu. We wnętrzu panował półmrok i, jak początkowo się wydawało, nie było nikogo. Gdy nieśmiało weszła do środka i powiedziała boa tarde, zza lady najpierw wychynęła jedna głowa, a chwilę później dwie kolejne. Surowy dystans złagodniał, kiedy po portugalsku wyjaśniła, jaki jest cel jej wizyty. Po pokazaniu fotografii na twarzach nieznajomych pojawił się szeroki uśmiech i nastąpiła chóralna identyfikacja: Senhor! Sim, claro! Chwilę później w asyście czterech osób, bo w tym czasie dołączyła jeszcze jedna sąsiadka, została odprowadzona pod same drzwi pana Józka (tak na polski można przetłumaczyć imię Zé).

      – Był wyraźnie wzruszony i zaskoczony nieoczekiwanym prezentem – opowiadała mi później Marta. – Radość było czuć w konkretnym zachowaniu. Ten człowiek od razu mnie, obcą przecież osobę, zaprosił do siebie. Posadził na kanapie i pokazał albumy z czarno-białymi zdjęciami, które zbierał. Okazało się, że jest fanem fotografii ulicznej. Miałam wrażenie, że czas się zatrzymał, po domu krążył ten sam kot, którego uchwyciłaś razem z nim na zdjęciu – relacjonowała.

      Pan Józef rzekomo pamiętał wysoką meninę5, która zrobiła mu portret. Myślę, że to kurtuazja, ale lubię w to wierzyć.

      To historia tylko jednej fotografii, polecam stworzyć własną albo podążyć śladem zdjęć wkomponowanych w krajobraz Lizbony. Nie przeoczcie

Скачать книгу


<p>5</p>

Menina to po portugalsku panienka.