Lis. Dubravka Ugrešić

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lis - Dubravka Ugrešić страница 15

Автор:
Серия:
Издательство:
Lis - Dubravka Ugrešić

Скачать книгу

najstarszą sztuką na świecie.

      – Gdyby pani podała jakiś przykład, spróbowałabym zrozumieć, co pani chce powiedzieć…

      – Dużo łatwiej znaleźć jasne przykłady w nowoczesnej sztuce wizualnej, w teatrze, w sztuce performansu niż w literaturze. Mam jednak najnowszy przykład: w ostatnim czasie rynek literacki pokochał grube powieści i wielu pisarzy jakby się ścigało, kto napisze grubszą. Wszyscy nagle są zafascynowani liczbą stron i automatycznie uznają te powieści za dobre…

      – Wiele jest dobrych.

      – Może. Ale początkowy zachwyt liczbą stron zbyt szybko stał się estetyczną kategorią wartościującą. Czy tylko taka powieść, która ma ponad tysiąc stron, to „prawdziwa” powieść? Do tego doszedł zachwyt wobec hiperproduktywnych autorów; potem okrutne obwieszczenie kreatywnej śmierci pisarzy, jeśli w ciągu roku lub dwóch lat nie zdołali wydać nowej książki. A jeszcze jurorzy nagród literackich! Wszystko to bliższe jest kategoriom wytrzymałości, siły i cyrkowej zręczności niż tradycyjnym kategoriom estetycznym. Albo na przykład proszę pomyśleć o tak zwanej literaturze eksperymentalnej. Dzisiaj przez eksperymentalną literaturę rozumiemy tematyczną dziwaczność, defekt, pewien rodzaj ułomności rękopisu literackiego, a nie pisarską umiejętność, koncept i wiedzę. Modernistyczna koncepcja literatury eksperymentalnej oczywiście różni się od dzisiejszej. Cyrkowymi odpowiednikami dzisiejszej literatury eksperymentalnej byłyby liliputy, wąsate kobiety, ludzie z gumy i temu podobne. Cyrkowa umiejętność to najstarszy „artystyczny” wzorzec, który wielu z nas wciąż jeszcze ma w kulturowej pamięci. Ponieważ akademicki arbitraż zanika, a istotne teorie sztuki są dzisiaj martwe, to jedynym kompasem wyznaczającym różnicę między artystycznymi i nieartystycznymi dziełami pozostaje to, co jest najbliższe praidei sztuki, czyli cyrkowa zręczność – podsumowała Wdowa.

      – Wracamy, mówiąc metaforycznie, do sztuki jarmarcznej? – spytałam.

      – Wydaje się, że tak. Proszę spojrzeć tylko na festiwale literackie, które w ostatnim czasie są najpopularniejszą formą literackiej zabawy. W każdym kraju europejskim ma pani dziesiątki takich międzynarodowych imprez rocznie. Te pieniądze można by wydać korzystniej, wszyscy to wiedzą, ale nikt się nie martwi. Dzisiejsze festiwale literackie nie różnią się wiele od średniowiecznych jarmarków, podczas których publika spacerowała od namiotu do namiotu, od połykacza ognia do żonglera. Pisarze dzisiaj nie zanudzają już publiczności czytaniem, oni „coś przedstawiają”. Publiczność, której zdolność recepcji wykształciły telewizja i internet, jest coraz bardziej niepiśmienna literacko, domaga się szybszej i jednoznacznej zabawy…

      Wszystko, co powiedziała Wdowa, brzmiało przekonująco. Wypiłyśmy kawę i zjadłyśmy doskonałą neapolitańską sfogliatellę, ciasteczko z ricottą, z cienkiego ciasta uformowanego w kształt muszli, a potem wróciłyśmy do hotelu. Miałam wyjechać nazajutrz rano. Ale Wdowa zaproponowała, ożywiona:

      – Dlaczego nie poprosi pani organizatorów, żeby przebukowali pani lot. Proszę zostać jeszcze dzień lub dwa, lelkecském. Ja nie mam żadnych obowiązków. Możemy razem zwiedzić miasto. Była pani już kiedyś wcześniej w Neapolu?

      Miała rację. W Neapolu byłam po raz pierwszy w życiu i donikąd mi się nie śpieszyło. A jednak miałam wrażenie, że Wdowa chciała powiedzieć coś zupełnie innego.

      7. Museo di Capodimonte

      Serdecznym organizatorom udało się nie tylko zmienić datę lotu, ale też z drogiego hotelu, za który oni płacili, przenieśli mnie do taniego Bed & Breakfast, za który płaciłam ja. B&B znajdował się na Piazza Bellini. Byłam w samym sercu Neapolu, w Centro Storico, i miałam do dyspozycji półtora dnia.

      Nazajutrz, po śniadaniu, pożegnałam się z organizatorką i współuczestnikami sympozjum i umówiłam z Wdową na spotkanie na Piazza Municipio. Stąd prowadziły trzy turystyczne trasy autobusowe po Neapolu: czerwona, Route A, Luoghi dell’Arte; fioletowa, Route B, Le vedute del Golfo; i zielona, Route C, San Martino. Wybrałyśmy trasę Luoghi dell’Arte, z możliwością przeskoczenia potem do autobusu, który jechał w przeciwną stronę, wybrzeżem zatoki neapolitańskiej, przez Chiaia.

      Usiadłyśmy na piętrze autobusu z otwartym dachem. Dzień był pogodny, niebo niebieskie i Neapol otwierał się przed nami jak akordeon. Pittura pompeiana (malarstwo pompejańskie) spływała po fasadach, tu i tam sprane i znoszone, gdzieś popękane wybrzuszeniami, gdzie indziej lśniące i nowe… Wysiadłyśmy przy Museo di Capodimonte. Muzeum mieściło się w wielkim, mile chłodnym pałacu. Przespacerowałyśmy się trochę, obejrzałyśmy bez pośpiechu kilka skarbów, Tycjana, Caravaggia, Breughla, przystanęłyśmy przed zachwycającym Portretem kurtyzany Antei, a potem przed, jak się wydaje, najgorszymi eksponatami muzeum: płótnami Joachima Beuckelaera, flamandzkiego mistrza z szesnastego wieku, który edukował Włochów, a zwłaszcza Vincenza Campi, jak malować jadło. Na chwilę dałyśmy się zniewolić przerysowanym bogatym kompozycjom przedstawiającym ludzi i jedzenie, kontrastom między jedwabiem błyszczących sukni kobiet a połciami wieprzowego mięsa poprzecinanego tłustymi pręgami w ramionach tychże kobiet; między ich perłową cerą a długimi niczym szable kuchennymi nożami w białych kobiecych rękach. Był to groteskowy gargantuizm obfitości: kurczaki, kury, indyki, kuropatwy i przepiórki, dziczyzna, półtusze wieprzowiny, wołowiny i jagnięciny, rozmaite rodzaje ryb i owoców morza, owoców i jarzyn… Ludzie o obojętnych, poważnych twarzach tonęli w jadle, które oddawali spojrzeniu i pędzlowi malarza, i wtapiali się w to.

      W kawiarni muzeum kupiłyśmy soki i poszłyśmy do parku. W powietrzu unosił się słodki zapach. Niemal zapomniałam co to znaczy „upojne powietrze”. Naprawdę było upajające. Popijałyśmy sok i słuchałyśmy świergotu ptaków. I wtedy Wdowa spojrzała na mnie w sposób szczery i otwarty…

      – Jestem pani winna przeprosiny z powodu naszego wczorajszego wystąpienia, lelkecském. Ludzie przyszli ze względu na mnie, a nie z powodu pani. Dlatego jest mi przykro. Tym bardziej że z pani twarzy można było odczytać poczucie klęski. Ta drżąca broda, mało brakowało, a byłaby się pani rozpłakała. Przepraszam, ale domyślam się, że to nie było po raz pierwszy. Życie pisarza jest ekscytujące tylko przy biurku, w czterech ścianach. Cała reszta wywołuje właśnie poczucie klęski, ludzkiej i profesjonalnej, jeżeli poważne pisanie można w ogóle nazwać profesją. Ja byłam wczoraj „małym Buddą”, i ludzie przyszli mi się pokłonić. Nie mnie osobiście, tylko kto wie komu i czemu. Wielbiciele literatury też kochają swoich celebrytów, a ja w porównaniu z panią jestem literacką celebrytką. Proszę nie marszczyć brwi, pani sama to zrozumiała, im mniej rzeczywistych powodów do sławy, tym bardziej jakaś osoba kwalifikuje się, by wejść na orbitę ludzi sławnych. Bo to publiczność wybiera kryteria, my ich nie ustanawiamy. A ta trochę bardziej masowa publiczność nie lubi standardów, których gdzieś indziej ja sama nie mogłabym jednak zaspokoić, a przynajmniej zrozumieć. Dla ludzi siedzących wczoraj w sali byłam ruchomą szpulą, na którą nawijali swoje fantazje i nigdy niewyrażone przekonania. Czy ja jestem osobą kreatywną? Nie jestem. Przez całe życie zajmowałam się książkami Lewina, ich wydawaniem, dodrukami, podpisywaniem umów na przekłady, zarządzaniem i porządkowaniem jego archiwum. Od czasu do czasu znajdowałam jakiś zawieruszony wiersz, opowiadanie albo fragment dziennika… Był mistrzem w gubieniu swoich rzeczy, nie wspomniałam jeszcze pani o tym, lelkem? Czy ja powiedziałam wczoraj coś mądrego? Nie. I gdyby wszystkich tych ludzi, którzy byli obecni na naszym spotkaniu, położyła pani na kozetce u psychoterapeuty, nikt z nich nie przyznałby się do kilku ewidentnych rzeczy…

      – Jakich? – spytałam, łapiąc oddech.

      – Mnie mężczyźni szanują.

Скачать книгу