Lis. Dubravka Ugrešić

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Lis - Dubravka Ugrešić страница 12

Автор:
Серия:
Издательство:
Lis - Dubravka Ugrešić

Скачать книгу

style="font-size:15px;">      Język był doskonałym wskaźnikiem pokazującym stosunek do uchodźców. Im stawał się delikatniejszy, tym stosunek do „przybyszy” – gorszy. Europejska biurokracja męczyła się z określeniami – wygnańcy, emigranci, imigranci, azylanci, uchodźcy – by w końcu zdecydować się na migrantów, sugerując w ten sposób, że chodzi o mobilną siłę roboczą, która w naszym globalnym świecie wedle własnej woli wybiera sobie miejsce docelowe, geograficznie, kulturowo, klimatycznie i finansowo najbardziej odpowiednie do podjęcia pracy tymczasowej. Na własne życzenie, powtórzmy. Język dziennikarzy potrafił być bezczelnie cyniczny (dehydrated migrants!), chociaż wydawało się, że jest inaczej. Podobnie niepewny był język autorytetów (socjologów, historyków, politologów). To dzięki ich wypowiedziom ja sama znalazłam się w kategorii hyphenated identities, hybrid selves, i temu podobnych. Język, który stosował zasady niby to politycznej poprawności i uprzejmości – deklaratywnie przeciwstawiał się językowi prymitywnego faszyzmu – w efekcie tylko poszerzał językowy repertuar dyskryminacji. Stosunek do Cyganów w Europie nie stał się ani trochę lepszy, odkąd większość ludzi przyswoiła sobie politycznie poprawny termin Romowie. Przedtem Cyganie, dzisiaj Romowie, oni i tak dalej służyli do tego, by większość nie-cygańska czuła się lepiej.

      Podczas konferencji panele dyskusyjne odbywały się w kilku miejscach w mieście i poza nim, tak więc uczestniczenie w nich wymagało wysiłku fizycznego, a organizatorzy nie chcieli zawracać sobie głowy naszą garstką i przerzucać nas na rozmaite dyskusje, w których nasz udział i tak nie był przewidziany. Byłam zaskoczona, kiedy w programie zobaczyłam, że mam wystąpić z wdową po znanym literackim emigrancie. Przed nami było jeszcze kilkoro kolegów, więc pełna dobrej woli i solidarności usiadłam w przerażająco pustej sali w przepięknym kompleksie IBC, Instituto Benedetto Croce.

      W filmie Ulricha Seidla Raj: Miłość jest taka scena, rozgrywająca się w półpustej restauracji hotelowej, w turystycznym kurorcie gdzieś w Kenii. W sali siedzą dwie, może trzy Niemki w średnim wieku i jakiś mężczyzna, który drzemie, a przygrywa im apatyczny zespół, ubrany niby to w lokalne stroje, w długie halje i czapki uszyte z płótna z czarno-białym zebrzastym wzorem. „Zebry” od niechcenia wykonują piosenkę Hakuna matata z popularnego filmu rysunkowego i musicalu Król Lew. W filmie miejscowi Kenijczycy i tak nazbyt często używają tej frazy.

      Wielu turystów, wracając do domów z wakacji w byłej Jugosławii, zabrało ze sobą frazę „Nema problema” (Nie ma problemu). Słyszałam ją niezliczoną ilość razy, od Niemców, Anglików, Włochów, więc mogło się wydawać, że „Nema problema” to jedyne, co cudzoziemcy zapamiętają z Jugosławii i o Jugosławii. Po „hakuna matata” (dosłownie: brak problemów) przyszło mi do głowy, że tylko podobne do siebie kraje tworzą podobne zbitki językowe, którymi zadowalają turystów, oferując im przy okazji usługi symbolizujące „prawdziwe życie” w odróżnieniu od życia na niby, którym żyją cudzoziemcy pozbawieni wyobraźni.

      Na scenie występował młody Chińczyk, który zakotwiczył się we Włoszech, udało mu się wydać dwa tomiki wierszy i teraz służy jako przykład udanej integracji emigrantów chińskich z włoskim społeczeństwem. Zapowiedziana została także pewna Albanka, ale niedawno dostała ważną włoską nagrodę literacką, dzięki czemu, jak przypuszczam, przeskoczyła poziom udzielania się w takich spotkaniach. Tymczasem na seminarium była piękna pisarka urodzona w którymś z karaibskich państewek, która przyleciała do Neapolu z Nowego Jorku. Zjawili się też berliński Turek i amsterdamski Arab, podobny do podstarzałego Omara Sharifa, i jakiś siwy Afrykańczyk, któremu organizatorzy okazywali największe zainteresowanie, po prostu dlatego, że był chodzącym uosobieniem najbardziej palącego problemu: afrykańscy uchodźcy we Włoszech i jak Włosi ich traktują.

      Z Afrykańczykiem, który wyglądał na najbardziej błyskotliwego z nas, porozmawiałam sobie przy śniadaniu. Przez dwadzieścia lat spędzonych w Europie Zachodniej z sukcesem wyszkolił czworo dzieci, które wszystkie znalazły pracę w różnych miastach europejskich, a potem wrócił do swojego kraju, by toczyć lokalne polityczne bitwy. Swoje triki znał na pamięć: wystarczyło, że owinie się „płachtą”, jak sam nazywał swoją długą halję, włoży na głowę czapeczkę, by od razu wyglądać bardziej przekonująco. Podczas naszej żywej rozmowy nie ukrywał: w ojczyźnie ożenił się z młodą kobietą, ma dwoje małych dzieci, zachodnioeuropejskie trasy uchodźstwa już się wyczerpały, szczodrość donatorów, kimkolwiek by byli, wyschła, i jeśli coś jeszcze skapnie, to tylko z miejscowych źródeł. Prawdą jest, że powrót miał ułatwiony: w kraju ojczystym nagle stał się kimś ważnym. Nagrody Nobla wprawdzie nie dostał, ale jego rodacy z jakiegoś powodu zaczęli mu okazywać szacunek. „Na zewnątrz” zaledwie jeden z tysiąca emigrantów mających podobne losy, ale w kraju – potencjalny ojciec afrykańskiej non-fiction narrative albo czegoś podobnego. Szarpie więc druty swojej etnicznej i rasowej przynależności, ale ja muszę pamiętać, że w jego kraju jest wielu niepiśmiennych, a więc funkcja literatury też jest zupełnie inna. A skoro już o tym mowa, to te „etniczne i rasowe szarpidruty”, niezależnie od tego, czy w to wierzę, wydają jedyne dźwięki, które wszyscy słyszą i rozumieją, i ci w jego domu, i Europejczycy, którzy go zapraszają.

      „Czasy internacjonalizmu i kosmopolityzmu minęły. Kropka”, wypalił ironiczny starzec, a potem, jakby się przestraszył tego, co powiedział, zaczął obracać swoją politycznie poprawną mantrę o tym, jak dobre są kraje europejskie: „Holandia jest dobra i Francja jest dobra, Anglia jest dobra i Włochy są dobre, Szwecja jest dobra i Finlandia też jest dobra…”.

      Wszyscy przypominaliśmy grupę bohaterów z filmu Ulricha Seidla; mieliśmy na sobie mniej lub bardziej krzykliwe „płachty” z niby to etnicznymi i rasowymi wzorami, i wszyscy bezwolnie wykonywaliśmy jeden numer, który znaliśmy: Hakuna matata. Nema problema. Na współczucie było za późno. Serca ludzi tymczasem osłabły. Wszyscy straciliśmy swój okręt, wszyscy płyniemy, jak potrafimy, jedni z kołem ratunkowym, inni bez, i to jest jedyna różnica. To nasze nowoczesne czasy – czasy na przeżycie. Życie stało się luksusem, literatura tym bardziej, tyle że o tym uczestników seminarium nikt nie poinformował. Dlatego byli przekonani, że pusta sala to wyjątek, a nie zasada. Uznali, że w telewizji pokazują pewnie jakiś ważny mecz piłki nożnej. I właśnie to, przepraszając, potwierdzili organizatorzy.

      5. Wdowa

      Ale nasza sala była pełna! Wdowa i ja poznałyśmy się przy stole na scenie, gdzie serdecznie uścisnęłyśmy sobie dłonie. Moderatorka nas przedstawiła i oddała nam głos. Wdowa rozłożyła pawi ogon, jakby wyskoczyła z adaptacji klasycznej powieści angielskiej w BBC, taka bardziej seksowna wersja Maggie Smith. Miała gęste siwe włosy zaplecione w gruby krótki warkocz, opadający z tyłu głowy jak u nieśmiałej uczennicy. Z zebranych mocno włosów we wszystkich właściwych miejscach koło ucha wysuwały się loczki, co czyniło jej twarz łagodniejszą, a zmarszczki mniej ostrymi. Tak, miała zmarszczki, w końcu skończyła osiemdziesiątkę; i trochę krzywe zęby, ale wciąż jeszcze swoje i chyba bez żadnych ubytków. Jej twarz sprawiała wrażenie wypielęgnowanej, bez śladów szminki, jeśli nie liczyć dyskretnych pociągnięć cieni na powiekach. Dłonie miała kościste, pomarszczone, pokryte starczymi plamami, i ogorzałe, jak u kogoś, kto zajmuje się ogrodem. Trzymała się z gracją, a jej plecy, wziąwszy pod uwagę wiek wdowy, były zaskakująco wyprostowane. Miała nos łagodnie haczykowaty, oczy barwy miodu, trochę skośne. Ubrana w czarną lnianą sukienkę, na nogach czarne płócienne espadryle. Nosiła naszyjnik zrobiony ze sznurka i wisiorka z polakierowanego czarnego drewna, z jakimś symbolem, który przypominał te z afrykańskich amuletów. Miała serdeczny uśmiech i nie szczędziła go nikomu.

      Mówiła pierwsza, przyjemnym głosem, skromnie, o zupełnie zwykłych sprawach; jak to ona i Lewin żyli w latach sześćdziesiątych w Paryżu. Wdowa była szczera,

Скачать книгу