Mag bitewny. Księga 1. Peter A. Flannery
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Mag bitewny. Księga 1 - Peter A. Flannery страница 24
9
Smoczy Kamień
Czy będzie niebieski, niczym pancerz Malakiego, czy może pokryty łuskami w kolorze szmaragdowej zieleni? Może lśnić jak złoto lub polerowany brąz, może migotać bielą jak śnieg w promieniach słońca. Może być czerwony jak krew tętnicza. Byle tylko nie czarny; jakikolwiek, byle nie czarny.
– To jakiś ciemny kolor – wydyszał Meredith.
– Zawsze są czarne na tle nieba – szepnął emisariusz. – Przecież widzimy tylko zarys.
Meredith łypnął z przestrachem w kierunku Wichrowej Twierdzy. Chciał poszukać na twarzy Dariusa i reszty magów jakichś oznak zmartwienia, ale wszyscy czarodzieje stali spokojnie, czekając na to, co właśnie się do nich zbliżało.
Potwornie długo wydawało się, że punkcik na niebie wcale się nie powiększa, po czym nagle zaczął rosnąć w oczach. Po kilku chwilach dało się już prawie wyszczególnić części ciała, odróżnić potężne, trzepoczące skrzydła od powiewającego z tyłu ogona.
– Wydaje się ciemny – powtórzył Meredith.
– Poczekajmy – nalegał emisariusz, ale nawet jego głos niósł ze sobą nutę niepewności, której przed chwilą jeszcze w nim nie było.
Falko stał obok nich, nieruchomy jak w transie. Nie potrafił oderwać wzroku od majaczącego w oddali kształtu. Wwiercając się spojrzeniem w nadciągającą bestię, zaczął sobie wyobrażać, że potrafi wyczuć jakiś aspekt jej obecności. Wiedział, że to niemożliwe, ale jednocześnie nie potrafił otrząsnąć się z wrażenia, że lada moment spadnie na nich wcielona furia.
Kształt puchł z każdą chwilą, ale na tle lśniących chmur wciąż wydawał się złowróżbnie ciemny.
– Naprawdę wydaje się... – zaczął po raz trzeci Chevalier, ale Meredith zagłuszył go okrzykiem:
– Czerwony! – Zachłysnął się powietrzem, zdjęty obezwładniającym uczuciem ulgi. – Jest czerwony!
Emisariusz zerknął na towarzysza, a potem wpił się spojrzeniem w nadlatującego smoka. Był teraz tak wielki, że jego zamazana bryła wyostrzyła się przed oczami rycerza. Dokładnie widział potężne skrzydła młócące powietrze, długą szyję i równie długi ogon oraz masywne cielsko. Emisariusz osłonił oczy dłonią i wbił wzrok w bestię.
– Czerwony... – powtórzył uśmiechnięty.
Teraz wszyscy mogli zobaczyć, że ciemny na tle nieba kształt smoka lśnił w ostatnich promieniach jaskrawą czerwienią tętniczej krwi.
Meredith raz jeszcze zbadał wzrokiem sytuację na dole. Choć od Dariusa i pozostałych magów dzieliła go znaczna odległość, był prawie pewien, że sam poczuł ogarniającą ich ulgę. Oni także przekonali się już, że łuski bestii są czerwone jak młode wino. Rozluźnili ramiona i niemal czuło się uwalnianą przez nich energię, którą zgromadzili, przygotowując się na najgorsze.
Uśmiech rzadko gościł na twarzy Mereditha, lecz teraz mag wyszczerzył się radośnie. Odwrócił się do Chevaliera, który w zamian pokrzepił towarzysza siarczystym klepnięciem w ramię.
– Czarny – odezwał się stojący obok Falko.
– Ależ skąd – żachnął się Meredith. – Przecież widać jak na dłoni, że czerwony.
Adept podniósł wzrok na będący już całkiem blisko kształt.
– Czarny – powtórzył Falko raz jeszcze, a pewność dźwięcząca w jego głosie mroziła krew w żyłach.
Emisariusz zmarszczył brwi, uśmiech na twarzy Mereditha zaczął rzednąć. Posłał prędkie spojrzenie swojemu ojcu i raptem zauważył, że ciemne skały Mont Noir lśniły teraz czerwienią zachodzącego słońca. Błyskawicznie wrócił do smoka i przekonał się, że otulający go czerwony poblask z wolna cofał się przed czernią głębokiej nocy.
Meredith spuścił wzrok i zamknął oczy, a głowy wszystkich magów natychmiast zwróciły się w jego stronę.
– Czarny – wyszeptał, a jego szept poniósł się w dół schodkowych trybun. – Smok jest czarny!
Darius i magowie ujrzeli to już na własne oczy. Z rozpaczliwą gracją ujęli przeciekające im przez palce zaklęcia. Meredith na powrót otoczył siebie, rycerza i chłopaka płaszczem ukrycia. Nie sposób było ocenić, czy jest już za późno i czy smok domyślił się, że przy kamieniu czeka na niego pułapka. Mogli tylko wziąć się mocno w garść i mieć nadzieję.
Gdy bestia opadła w kierunku ziemi, rozszalałe serce Falka jakby zwolniło i zrównało się z rytmem potężnych skrzydeł. Smok zawisł w powietrzu nad areną, najwidoczniej zwlekając z lądowaniem w półkolistej, zacienionej zatoce skał. Po czarnych łuskach pełzały perłowoczarne, lśniące pasma, wydobywając z półmroku zarys mięśni grających pod pancerzem. Bestia potoczyła po Wichrowej Twierdzy oczami koloru stopionego złota, czarne szczeliny źrenic wodziły dookoła, jakby stwór wiedział, że coś tu jest, choć nie mógł tego dostrzec. Czary maskujące odniosły zamierzony skutek.
Falko wstrzymał oddech, gdy smok podpłynął bliżej do czarnego kamienia, a potem z zapierającą dech w piersi gracją rozpostarł skrzydła i wylądował. Przez całe swoje dotychczasowe życie Falko nie wyobrażał sobie czegoś tak pięknego i strasznego jednocześnie.
Bestia była nieco mniejsza, niż się spodziewał, nie większa od smukłego wierzchowca. Jej szyja miała cztery stopy długości, a wijący się ogon zakończony był ostrym grotem. Członki potwora były silnie umięśnione, jego płynne ruchy tchnęły potęgą. Całe cielsko pokrywały łuski, które na piersi, ramionach i po zewnętrznej stronie łap zrosły się w jednolite płyty. Czaszka ozdobiona była dwoma rogami, wyrastającymi z szerokiego, rozumnego czoła. Ale w jego oczach pełgała obietnica okrucieństwa.
To nie było stworzenie z mitów i legend, żadna fantastyczna bestia zrodzona z wybujałej wyobraźni człowieka. To było żywe, oddychające zwierzę – i właśnie dzięki temu tak imponujące.
Smok odmierzył kilka kroków w kierunku środka czarnego kamienia. I tam się zatrzymał. Potężne szpony drapnęły skałę, wpijając się w granit niczym kolce z hartowanej stali. Smok rozciągnął wargi i błysnął ostrymi zębami, robiąc solidny wdech.
Tak... czuł, że jest tu coś dziwnego. Nie wiedział tylko co.
W czasie gdy Falko oswajał się z