Poufne. Mikołaj Grynberg
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Poufne - Mikołaj Grynberg страница 2
Dokument chroniony elektronicznym znakiem wodnym
20% rabatu na kolejne zakupy na litres.pl z kodem RABAT20
Byli już naprawdę blisko, zostało tylko zejść z placu i przejść dwieście metrów.
– Jeśli znowu zacznie się wydzierać na całą ulicę, tym razem pójdziecie sami – powiedziała.
Od kiedy urodzili się chłopcy, niedzielne obiady u teściów stały się obowiązkowe. Na szczęście nie co tydzień, ale co najmniej raz w miesiącu. Scenariusz powtarzał się w stu procentach.
Wyłaniali się zza rogu ulicy, by spojrzeć w ten sam punkt – ku balkonowi na drugim piętrze. On stał tam i czekał, mimo że była dopiero za piętnaście druga. Widać go było z daleka, rudy starszy pan gestykulujący energicznie. Im byli bliżej, tym wyraźniej było słychać, że nie ogranicza się tylko do gwałtownego poruszania rękami.
– Ile wy macie lat, do jasnej cholery?! Nie można się z wami na godzinę umówić?! Stoję tu od piętnastu minut i umieram ze strachu, że coś wam się stało! Jak śmiecie narażać mnie na takie nerwy?!
– Powiedziałam i tak zrobię, więcej tego nie zniosę.
– Mamo, chodź, nie przejmuj się. Dziadek po prostu taki jest.
Spojrzała na męża. Bezradnie rozłożył ręce i miło się uśmiechnął, unosząc krzaczaste brwi. Nie chciała wyjść na histeryczkę, ale już od dawna miała dość tych balkonowych scen.
– Zachowuje się jak wariat, może tym razem coś mu jednak powiesz? – zapytała, choć dobrze znała odpowiedź.
– Co ja mu mogę powiedzieć? Mówi prawdę, umiera ze strachu i nic na to nie poradzimy. Umówmy się, że gdy umrze, przestaniemy do niego przychodzić. – Spojrzał na nią z ciepłym uśmiechem.
– Myślisz, że dziadek dzisiaj umrze? – zapytał jeden z synów.
– Mam nadzieję, że jeszcze nie.
– A ty, mamo? Chciałabyś, żeby dziadek dzisiaj umarł?
– Wolałabym nie. I bez tego będziemy mieli moc wrażeń.
Nie zwracając uwagi na coraz głośniejsze krzyki dochodzące z balkonu, dotarli do klatki, minęli skrzynki pocztowe i ruszyli po schodach. Nigdy nie wsiadali do windy, była tak mała, że nie mieli szans zmieścić się do niej we czwórkę.
Dziadek czekał w otwartych drzwiach. Najpierw schylał się do starszego wnuka, ściskał go zbyt mocno i trochę za długo.
– Mój pierworodny, mój pierworodny. Pokaż się, ależ ty mądrze wyglądasz. Kto by pomyślał, że się w ogóle urodzisz!
Następnie przychodziła kolej na młodszego. Jego też zbyt mocno przytulał.
– Czarne kudły masz, może zjaśnieją. Dobrze, że ryży nie jesteś.
Nie spuszczając oczu z chłopców, przytulał swojego syna, a na końcu witał się z synową.
– Pięknych mi wnuków urodziłaś. Wchodźcie, wchodźcie.
– Tato, mógłbyś nam następnym razem oszczędzić wrzasków z balkonu? Byliśmy umówieni na czternastą, przyszliśmy piętnaście minut wcześniej, a ty się drzesz, że jesteśmy spóźnieni?
– Wszystko będzie dobrze, nie przejmuj się. Martwiłem się, że samochód was potrącił albo jakieś inne nieszczęście… Najważniejsze, że wszyscy żyjemy i jesteśmy razem. Swoją drogą, ciekawe, czy ja doczekam prawnuków. No, chłopcy, mogę na was polegać?
– Nie wiadomo, czy dożyjesz – powiedział młodszy wnuk.
– Proszę, jaki dowcipny! – skwitował uśmiechnięty dziadek.
Po powitaniach szli do jadalnego, gdzie stał duży okrągły stół. Biały obrus, talerze ze złotym szlaczkiem i srebrne sztućce – wszystko było już naszykowane. Przy stole siedziała stara kobieta, malutka i skurczona. Od lat chorowała na alzheimera, nie reagowała na hałas, który wypełniał pokój.
– Chłopcy, przywitajcie się z babcią – mówił ojciec.
Nie lubili się do niej zbliżać, nie rozumieli, co się z nią dzieje. Rzadko się odzywała, nigdy po polsku. Podchodzili, szybko całowali ją w policzek i siadali na swoich miejscach. Czasami przez jej pomarszczoną twarz przebiegał lekko zauważalny uśmiech, trudno powiedzieć, czy świadomy.
Obiad gotowała gosposia dziadka. Garnki i patelnie stawiała na parapecie i wychodziła mimo szczerych zaproszeń, by usiadła ze wszystkimi do stołu. Rosół z makaronem domowej roboty, mielone, purée i sałata ze słodką śmietaną, której nie jadł nikt poza dziadkiem. Najmłodszy wnuk szybko pochłaniał cały obiad, by zdążyć na dokładkę zupy, nim ta zniknie w kuchni. Później grzecznie pytał, czy może odejść od stołu, i kładł się na podłodze, gdzie bawił się swoimi samochodzikami.
Rytm tych obiadów był niezmienny. Wszystko trwało około półtorej godziny, potem dziadek ucinał sobie drzemkę, a oni, przez nikogo niezatrzymywani, wychodzili.
– Kulturysta z Dachau podniósł cegłę i się zmachał – wypowiedział którejś niedzieli młodszy wnuk, leżąc na podłodze z brzuchem pełnym zupy.
– O Boże! – jęknęła babcia po polsku.
Zapadła cisza, a rodzicielskie oczy zwróciły się ku starszemu synowi.
– To nie ja go tego nauczyłem!
– Koledzy w szkole mnie nauczyli – odpowiedział niczym niezmieszany najmłodszy członek rodziny.
– Dlaczego postanowiłeś akurat teraz się z nami tym podzielić? – zapytał ojciec.
– Przypomniało mi się.
– Patrzcie go, przypomniało mu się! A wiesz, że niektórym nigdy nie udało się zapomnieć? – zapytał wzburzony dziadek.
– A wiem.
– A skąd, jeśli można?
– Od was, ciągle o tym mówicie. Nie rozumiem, dlaczego zawsze rozmawiacie o Żydach.
– Bo jesteśmy Żydami – odpowiedział dziadek.
– Wszyscy?
Dziadek rozejrzał się i uśmiechnął.
– Tak, wszyscy.
– Ja też?