Krysia bezimienna. Domańska Antonina
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Krysia bezimienna - Domańska Antonina страница 4
– Tak, tak, oni obaj mi to samo powtarzają… ale mnie się już sprzykrzyło słuchać. Jadę. Powietrze tutaj szkodzi mi… gdzie indziej będzie lepsze.
– Tak daleko!
– Co? Jużci daleko? ale można jechać powoli, wygodnie, spieszyć się nie będę, po drodze mam Tykocin, Knyszyn… płaczesz? A to czemu?
– Boję się, panie, o was; ledwie się ku lepszemu obróciło, trzeba szanować słabych sił.
– Właśnie po siły jadę w insze strony, skoro je tutaj postradałem. Nie lękajże się jak dziecko – mówił król coraz głośniej z ożywieniem. – Cóż mi grozi? Jeszcze śmierć daleka ode mnie; wszak pamiętasz, co nam obojgu Cyganka wróżyła?55
– Nie pomnę.
– Jak to? Przyjechałaś do Wilna na wesele Kasi z Janem Finlandzkim, to chyba zapamiętałaś, żeśmy na drugi dzień byli na łowach u Krzysztofa Radziwiłła?
– Ach tak, tak; wracaliśmy lasem, wyszła ku nam Cyganka, nawet mój koń się spłoszył, omal nie spadłam.
– No, widzisz. Dałem sobie czytać z dłoni, tyś się niby sromała, przecie białogłowska ciekawość przemogła…
– Teraz mi wstyd.
– Nie wielkić to grzech; a dziś się człek tej myśli ima i jakoś go ona krzepi.
– Cóż gadała Cyganka?
– Tobie wróżyła wielkiego króla za męża.
– Widzicie, że się nie sprawdziło.
– Cale nie wątpię; każdej godziny stać się to może.
– A wam?
– A mnie, że do siedemdziesiątego drugiego roku dożyję. Dwadzieścia jeszcze lat przede mną… kęs czasu.
Zamilkł zmęczony, głowa opadła na poduszki, drzemał. Anna wstała ostrożnie i usunęła się w najdalszy kąt sypialni, gdzie na ławie siedział ksiądz Roguski.
– Straszno słuchać – szepnęła – tyle nadziei, a tu śmierć u wezgłowia stoi.
– Dwóch nas czuwa bacznie – odparł ksiądz – nie dozwolimy odejść duszy z ciała bez pojednania z Bogiem; opatrzymy naszego miłościwego pana świętościami na ostatnią drogę. Możesz wasza miłość być spokojna. A że się chory łudzi, to ino lżej dla niego i dla nas. Łacniej zdolimy otuchę okazować.
– Słuszne słowa waszej wielebności. Zresztą, cygańskie plemię czarów uczone, może ta stara prawdę gadała.
– Miłościwa królewna raczy porachować, ile ubiegło lat od narodzenia Pańskiego.
– Tysiąc pięćsetny siedemdziesiąty drugi przekroczył połowę, o co wam chodzi?
– Siedemdziesiąty drugi – z naciskiem powtórzył ksiądz.
– Hanusiu… – szepnął Zygmunt nie podnosząc ciężkich powiek.
Stanęła przy łożu, król ujął ją za rękę.
– Przespałem się… usiądź jeszcze… mam ci coś powiedzieć… Kto tu jest krom ciebie?
– Jego wielebność ksiądz Roguski i jego wielmożność pan oboźny Karwicki.
– Niech się przybliżą. Oto was wiernych i zaufania godnych czynię świadkami, jako w ręce miłej siostry mojej Anny oddaję ostatnie woli mej rozporządzenie, czyli testament. Gdyby ktokolwiek i kiedykolwiek wątpieniu podawał to pismo, mocuję was, byście pod przysięgą zeznali to, co dziś mówię i czynię. Schowaj testament, Hanusiu, a dobrze; nie wybieram się jeszcze na tamten świat, jednakowoż przezorność nie zawadzi. Przekonasz się, iż serce moje pamiętało o tobie. Zaopatrzoną będziesz, jak przystoi ostatniej z Jagiellonów… Ksiądz arcydiakon Fogelweder ma klucze od moich papierów i skrzynek z klejnotami. Na wypadek zgonu, który Bóg w swej łasce niech oddali ode mnie, ty masz odebrać owe klucze… Znowu płaczesz? Lękasz się, żem testament spisać kazał. Bądź dobrej myśli, kawał papieru nie uśmierci mnie; gorszy nieprzyjaciel gorączka, a ten już wyrugowan56 precz, dobrze to czuję. Ostawcie mnie samego, chcę spać, cobym sił nabrał do jutrzejszej drogi.
Nazajutrz, o wczesnej godzinie, by chory mógł zajechać za chłodu na pierwszy popas, wszyscy i wszystko było gotowe do podróży. Lekarze ani słowem nie sprzeciwiali się zamiarowi miłościwego pana, bo wiedzieli, że nic na świecie już mu ani pomoże, ani zaszkodzi. Owszem, jeżeli zmiana miejsca rozerwie, rozweseli króla, tym ci lepiej, kilka dni dłużej pożyje.
Uproszony przez Annę wypił z przymusem kubek mocnego rosołu, przełknął kilka kropel wina, mimo to, gdy go dwóch dworzan przenosiło na łoże umyślnie do drogi przyrządzone, zemdlał i zdawało się, że kona.
Olbrzymi, szeroki wóz, grubo sianem wysłany, a płótnem smołowanym kryty od deszczu, stanął przed podjazdem; sześciu ludzi niosło powolnym, miarowym krokiem miękko uścielone łoże z umierającym królem. Zygmunt August miał oczy zamknięte, twarz martwą, nie widać było, czy oddycha. Anna i pan oboźny spojrzeli ze strachem na księdza Roguskiego. Ten wziął chorego za puls i uśmiechnął się smutnie.
– Jeszcze serce bije… – szepnął.
Wsunięto łoże do furgonu, z boku usadowił się ksiądz Piotr z Poznania i ulubieniec króla: Łukasz Górnicki, starosta tykociński. Dworzanin podał na wóz skrzynię z napojem i trzeźwiącymi środkami. Konie ruszyły stępa.
Anna Jagiellonka chwyciła się rękoma za głowę, z płaczem weszła do dworca i biegła z komnaty do komnaty, jakby uciekając przed własnymi żałobnymi myślami.
Tego samego dnia wróciły obie z Kachną do Ujazdowa. Czekały tam królewnę liczne kłopoty. Najpierw niezgrabna Basia Szczepiecka, biegnąc na jej powitanie w ciężkich podskokach, potknęła się i skręciła nogę; trzeba było słać na wieś po sławnego owczarza, by to zwichnięcie naprawił. Potem krajczy Kumelski, wieloletni sługa królowej Bony, a teraz najzaufańszy dworzanin Anny, zwiastował swej pani, że w sąsiedztwie zdarzyły się dwa wypadki morowej zarazy, czyli jak wówczas mówiono „powietrza”; zatem jedyny ratunek przenieść się w dalsze strony, których jeszcze ta straszna klęska nie dosięgła. Z kolei przystąpiła do jej miłości pani Wronowska szafarka, jąkając wśród niskich ukłonów, że zapasy kuchenne wyczerpały się do cna, spiżarnia pusta i… wstyd powiedzieć, ale oprócz jajecznicy na skwarkach, nie ma nic na wieczerzę.
Anna Jagiellonka uśmiechnęła się smutnie.
– Małeć to nieszczęście, moja Wronusiu – rzekła – że nie z przepełnionym żywotem57 spać się położymy. Na pierwsze potrzeby dam ci jutro kilka talarów, a co dalej, to się jakoś zaradzi.
Skinęła na Kumelskiego, a gdy podszedł, szepnęła mu do ucha:
– Przyjdź
55
56
57