Wspomnienia niebieskiego mundurka. Gomulicki Wiktor Teofil
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wspomnienia niebieskiego mundurka - Gomulicki Wiktor Teofil страница 13
Marzeniem jest kolegów Welinowicza posiadać kajety z „wysztychowanymi” przez niego tytułami. Proszą go o to, jak o łaskę największą. Gdyby chciał swój talent sprzedawać, mógłby zjadać codziennie po tuzinie bułek z zimną pieczenią, po garncu jabłek, gruszek lub śliwek.
Ale on „iskrą Bożą” nie kupczy110, swe mistrzowskie, nadzwyczajnymi „fliglasami” i „wykrętasami” zdobne inicjały wypisuje wyłącznie – przyjaciołom. Toteż wszyscy starają się przyjaźń Welinowicza zdobyć i utrzymać.
Drugie jest trudniejsze jeszcze niż pierwsze. Doświadczył tego na sobie Sprężycki. Jeden z jego najpiękniejszych kajetów w turkusowo-niebieskiej „morowej111” okładce, przekładany kolorową bibułką, wychuchany, wycackany, nosił na pierwszej karcie taki zadziwiający tytuł:
ĆWICZ…..Witolda Sprężyckiego.
Słowo „ćwicz” było wypisane, a raczej wyrysowane i wymalowane tak pięknie, jakby je wyjęto ze wzorów kaligraficznych i rysunkowych. Umieszczone pod nim imię i nazwisko wyglądały nieco skromniej, jednak swym świetnym, perłowym, tuszowo-czarnym „rondem” „ujawniały również rękę – artysty.
Dlaczego Witold Sprężycki miał być „ćwiczony112”? Od kogo pochodził rozkaz w tak surowej, a zarazem tak estetycznej formie wydany?
Wszystko to odnosiło się do pewnego pamiętnego dnia, w którym Sprężycki i Welinowicz, doówczas przyjaciele najserdeczniejsi, poróżnili się ze sobą.
Welinowicz był zajęty właśnie wykonywaniem wspaniałego nagłówka na „Ćwiczeniach polskich” kolegi, i po wysztychowaniu rondem jego nazwiska, kończył piątą literę tytułu – gdy Sprężycki odezwał się nagle, ni stąd, ni zowąd:
– Mickiewicz miewał z kaligrafii same dwójki…
„Artysta”, całkowicie pochłonięty swą pracą, mruknął tylko przez zęby:
– Nie wierzę…
Zapalczywszy od niego kolega Bellon zawołał:
– Bajki! Geniusz musi wszystko robić, a więc i pisać – genialnie!
– Jednak upewniam cię – ciągnął tamten – że Mickiewicz pisał „jak kura pazurem”…
Welinowicz odjął pióro od papieru.
– W takim razie Mickiewicz nie był geniuszem – stanowczo oświadczył.
I zabrał się na powrót do wykończenia swego przepięknego Z.
Sprężycki aż podskoczył z oburzenia.
– Co ty będziesz ubliżał Mickiewiczowi! Ty… „czwarty od końca”!…
Ostatnie wyrażenie odnosiło się do tego, że Welinowicz był czterdziestym trzecim uczniem w klasie, która liczyła wszystkich uczniów czterdziestu sześciu.
Artysta nie był obraźliwy – poprzestał tylko na uwadze:
– Z kaligrafii jestem pierwszy.
– To i cóż! – krzyczał tamten, nie mogąc się uspokoić. – Do kaligrafii nie trzeba wielkiego rozumu! Wszyscy znakomici ludzie pisali brzydko! Za to każdy kancelista „sztychuje” jak sam Łypaczewski!
W gromadce odezwały się śmiechy złośliwe…
Welinowicz przestał rysować. Otarł starannie pióro kawałkiem irchy113, który nosił zawsze przy sobie, schował do kieszeni flaszeczkę z czerwonym atramentem, wstał i odszedł – pozostawiając na ławce kajet z niedokończonym tytułem.
Wszystko to zostało spełnione z pogodnym spokojem i imponującą powagą. Koledzy milczeli, nie wiedząc jak się zachować…
Sprężycki pobiegł za przyjacielem, przepraszając, zapewniając, że nie miał bynajmniej zamiaru ubliżać… Tamten odpowiedział spokojnie, że wcale się nie gniewa, ale… już mu kajetów „opisywać” nie będzie.
Słowa dotrzymał. Żadne późniejsze prośby, umizgi, podarki nie pomogły. Nieszczęsne „Ćwiczenia” pozostać miały na zawsze już z dwuznacznym na pierwszej karcie napisem: „Ćwicz… Witolda Sprężyckiego”.
Druga gromadka skupiła się przy koledze rysującym. Ten budzi większy jeszcze zachwyt, połączony z szacunkiem. Niebieskie mundurki, choć cisną się przejęte ciekawością, czynią to bardzo ostrożnie, aby pracującemu nie przeszkadzać, aby go, broń Boże, nie „trącić”…
Każdy trzyma i podsuwa artyście papier i ołówek, każdy pragnąłby pozyskać choćby mały szkic jego ręki genialnej. Niektórzy przynieśli przygotowane umyślnie w tym celu zeszyty z przytwierdzonymi na jedwabnych wstążeczkach ćwiartkami różnokolorowej bibułki angielskiej.
Ze wszystkich stron słychać nieśmiałe, zająkliwe prośby:
– Wyrysuj mi, kochany Konopko, myśliwego!
– A mnie, mój złociutki – charta!
– A mnie, mój brylantowy – zająca!
Konopka, tęgi, pleczysty wieśniak, nieustannie poświstujący lub podśpiewujący pod nosem melodię znanej piosenki: ”Pojedziemy na łów, na łów”… spełnia ochotnie wszystkie pragnienia. Wyciąga rękę to na prawo, to na lewo, bierze najbliższy papier, zarysowuje go, oddaje, sięga po następny i zaspakaja kolejno każdego kolegę. Po chwili, ten już ma zająca, ten charta, ten myśliwego – wszyscy są zachwyceni – wszyscy też wielbią go, kochają i szanują.
Na nieszczęście urok sympatycznego chłopca słabiej oddziaływa na nauczycieli i wskutek tego na liście klasowej Konopka bardzo blisko sąsiaduje z Welinowiczem. Poza tym, dwaj ci artyści trzymają się z dala od siebie i jeden drugiemu okazuje lekceważenie.
– Cóż to jest kaligrafia! – szydzi rysownik, wargę dolną wysuwając. – Możesz z tym co najwyżej „zajechać” do biura powiatu na „wolnonajemnego” z pensją stu złotych na kwartał!
Kaligraf, uśmiechając się pogodnie, dowodzi:
– Kaligrafia jest podstawą wszystkiego. Na kaligrafii świat stoi. Weźcie któregokolwiek z rysowników, a nie potrafi napisać pięknie nawet dużego A, choć to najłatwiejsza litera w alfabecie. Tymczasem każdy dobry kaligraf, gdy zechce, będzie doskonale piórem rysował…
Aby słowa poprzeć czynem, bierze arkusz papieru i jednym posuwistym „cugiem”, pióra od papieru nie odejmując, wypisuje prześlicznego aniołka w chmurach, z kędzierzawą główką, z rozpostartymi szeroko skrzydłami!…
Koledzy wykrzykują na różne tony: „a!…” „aa!…” „aaa!…”
Konopka zaś z rękoma w kieszeniach, z twarzą zwróconą do okna, poświstuje: „Pojedziemy na łów, na łów, towarzyszu mój”…
Jednak
110
111
112
113