Wspomnienia niebieskiego mundurka. Gomulicki Wiktor Teofil
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wspomnienia niebieskiego mundurka - Gomulicki Wiktor Teofil страница 6
Klasa, choć każde z tych przekręceń śmiechem głośnym przyjmuje, żadnego nie raczyła adoptować. Klasa ochrzciła knota samodzielnie, dając mu przezwisko: Zabacuł.
Rozumie się, że to przezwisko nie powstało przypadkowo, że posiada swój właściwy rodowód.
Księżopolczyk jest synem ubogiego szlachcica zagrodowego, na pół chłopa. Jego ojciec wzbudził raz podziw wszystkich uczniów, przybywszy na dziedziniec szkolny podczas „pauzy”. Miał na sobie prostą włościańską49 sukmanę50, ale do jednej z pół tej sukmany była przyszyta maleńka blaszana szabelka – świadectwo otrzymanej niegdyś, od któregoś z królów polskich, nobilitacji51.
Młody Księżopolczyk, choć piastuje godność „knota”, jest sporym już, lat trzynastu, może nawet czternastu, wyrostkiem. Wieś często przysyła szkole takich, niekiedy starszych, wychowańców. Spóźnili się z nauką, bo musieli ojcu pomagać w polu, w stajni, w lesie, w oborze.
Zdrowi, krzepcy fizycznie, imponują z początku kolegom siłą ręki, zębów (podnoszą w zębach stolik, stojący na katedrze52), bark53 (obnoszą po czterech naraz malców, siadających im na ramionach i plecach) – potem jednak, poznawszy, że siłą pięści nie można wywalczyć nie tylko nagrody i pochwały, ale nawet promocji, tracą humor, przygarbiają się, mizernieją… Wówczas też odbywa się w nich stanowczy przełom, o całej przyszłości stanowiący. Jedni, z zimną, żelazną, prawdziwie chłopską zawziętością zabierają się całą siłą do nauki, „kują” po całych dniach i nocach, nie wiedzą, co zabawa i odpoczynek, i w końcu – wyrastają na dzielnych co się zowie ludzi. Inni po prostu – rejterują.
Znalazł się raz pomiędzy „knotami” wyrostek z wysypującym się już wąsem, wysoki, barczysty, z głosem dojrzałego już mężczyzny. Siedział na ostatniej ławce i kuł a kuł. Pomimo kucia, promocji nie otrzymał.
Po wakacjach przyjechał i jako drugoroczny pierwszoklasista, znów zabrał się do „kucia” – z mniejszym już zapałem. Wąs mu tymczasem sypał się coraz gęściejszy i twardszy.
Na Boże Narodzenie pojechał do domu – i już nie powrócił.
– Co się stało z Mosakowskim? – wypytywali na wszystkie strony malcy. – Dlaczego Mosakowski do szkoły nie wraca?
Nikt nie umiał na to odpowiedzieć.
Dopiero w połowie karnawału rzecz się wyjaśniła.
Ten sam profesor Luceński, przyszedłszy na lekcję w dobrym humorze i zabrawszy się do czytania listy, przy nazwisku Mosakowskiego zatrzymał się, głową pokiwał…
Klasa uszy nastawiła.
– Ach, Mosakowski!… – westchnął profesor. – Nie zobaczymy więcej Mosakowskiego! Już po Mosakowskim… Parole54!
– Co się z nim stało, panie pro…sorze? – zapytało kilku śmielszych, nie mogąc zapanować nad ciekawością i niepokojem.
– Nieszczęście!
– Co takiego?
– A cóż! Nie chciał się gałgan uczyć, od gramatyki uciekał, do pisania słówek lenił się, do geografii nie można go było kijem nagnać – więc jego biedny, stary ojciec, rady żadnej dać sobie nie mogąc, wziął i…
– I co? I co?… Niech pan prosor powie! Mój panie prosorze!
Profesor wygarnął szczyptę proszku z maleńkiej, szylkretowej55 tabakiereczki56, zażył – palce o rudą perukę wytarł…
– I… ożenił go! – poważnie dokończył.
Chłopcy otworzyli szeroko oczy i usta, nie wiedząc, co o tym sądzić. Byli zdziwieni i jakby przelękli. Wyobrażali sobie swego kolegę pod rękę z dojrzałą, poważną osobą płci żeńskiej, taką jak ich matki i babcie, i uczuwali żal nad jego losem. – Biedny chłopiec! – myśleli. – Nie wolno mu pewnie teraz ani w piłkę pograć, ani kozła wywinąć, ani wykrzywić się pociesznie, ani zapiać po koguciemu… „Poważna osoba płci żeńskiej”, którą on musi „żoną” nazywać, na krok go nie odstępuje, za wszelkie wybryki karci…
Profesor Luceński dostrzegł i zapamiętał wywołane przez siebie wrażenie. Postanowił też posługiwać się nim w celach pedagogicznych.
„Knoty” mieli dziwnie twarde języki, nie pozwalające im na dobrą „pronuncjację57” słów francuskich. Profesora nadzwyczaj to drażniło. W zniecierpliwieniu uderzał swą grubą trzciną w stolik lub katedrę, budząc wielki strach między malcami.
Najwięcej biedy było zawsze z wymawianiem dyftongów58: en, an. Przy nich też zawsze bambus profesorski wywoływał grzmoty, rozlegające się po całym budynku szkolnym.
Profesor układał i wymawiać kazał zdania dziwaczne, służyć mające do gimnastyki języków.
– L'enfant, en venant sentit le sentiment…
Na dziesięciu malców, jeden zaledwie umiał nadać słowom brzmienie właściwe. Reszta wymawiała je tak:
– Lafą ą weną sąti le sątimą…
– Kapuściane głowy! – krzyczy profesor. – Drewniane języki! Krowy wam paść – parole!
Najlepszą pronuncjację miał Szabuński, którego matka była madamą, to znaczy, utrzymywała dwuklasową pensję dla panien. I on jednak niezupełnie zadawalał59 profesora.
– Nieźle… parole!… nieźle – chwalił Luceński. – Ale daleko ci jeszcze, mój Szabasiński60, do doskonałości. To trzeba wymawiać inaczej: nosowo… jak najbardziej nosowo… L'enfaaant!… sentimaaant!…
Szabuński, żywy brunecik, był najśmielszy do profesora, który bywał u jego matki – miał się nawet podobno żenić z jego ciotką…
Gdy Luceński popisywał się swym nosowym wymawianiem – on przerwał odważnie:
– Panu prosorowi to łatwo – bo pan prosor ma nos zapchany tabaką61…
Klasa – struchlała. Wypadek był niesłychany. Takie zuchwalstwo względem takiego nauczyciela!
48
49
50
51
52
53
54
55
56
57
58
59
60
61