Chłopi, Część czwarta – Lato. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Chłopi, Część czwarta – Lato - Reymont Władysław Stanisław страница 2
– A z wieczora zaglądałam do niego, to leżał se cicho jak zawdy30.
– I nie przemówił, co? – pytał, trąc suche oczy.
– Ani tego słowa, ogarnęłam mu pierzynę, dałam pić i poszłam.
– I sam wstał! Może by jeszczech nie pomarli, żeby go kto pilnował – jęknęła Magda przez głębokie szlochania.
– Jagusia sypiała u matki, bo stara ciężko chora, zawdy tak.
– Tak już miało być, to i tak się stało! Tyla się nachorzał, jakże, toć więcej niźli kwartał! A komu nie do zdrowia, to lepsza prędka śmierć. Trza Panu Bogu dziękować, co się już nie morduje – wyrzekł.
– Juści31, a sami wiecie, co to zrazu kosztowały dochtory, co leki, a na nic poszło wszystko.
– Bo jak kto na śmierć chory, temu nie pomogą dochtory.
– Taki gospodarz, taki mądrala, mój Jezu! – biadoliła Magda.
– A mnie jeno żal, co Antek nie zdążył do żywego.
– Nie dzieciuch, to płakał nie będzie. O pochowku pilniej pomyśleć.
– Prawda, a tu jakby na złość i Rocha nie ma.
– Poredzimy se sami. Nie frasujcie się, już ja wszystko wyrychtuję32.
Odpowiadał kowal, któren chociaż twarz pokazywał frasobliwą, a w sobie cosik drugiego taił, gdyż niby to wzdychał, niby to żałował i łzy obcierał, a w oczy nie patrzył. Wziął się Jambrożowi pomagać i ubiery ojcowe szykować, a długo myszkował w komorze pomiędzy motkami przędzy i w rupieciach, to po kątach szukał, to jaże na górę właził niby to po buty, które tam wisiały. Wzdychał jucha kiej miech, pacierze trzepał głośniej niźli Jagata i wypominał dobroście nieboszczyka, ale oczy mu cięgiem szukały czegoś po izbie, a same ręce lazły pod poduszki lebo we słomie łóżka chciwie bobrowały.
Aż Jagustynka ozwała się kąśliwie:
– Byście tam czego uschniętego nie naleźli… a najdziecie, to trzymajcież, bo waju uciecze z garści, ślizgie33…
– Kogo nie piecze, temu nie uciecze! – mruknął i już szukał otwarcie, kaj34 jeno mógł, nawet nie bacząc na organistowego Michała, któren przyleciał zziajany po Jambroża.
– Chodźcie do kościoła, przywieźli do chrztów czworo dzieci.
– Niech poczekają, nie ostawię rozbabranego.
– Wyręczę was, idźcie, Jambroży – namawiał kowal, jakby chcąc się go pozbyć.
– Ochfiarowałem się, to i zrobię. Nieprędko trafi mi się drugi taki gospodarz. Zrób w kościele, co potrza35, Michał, wyręcz mnie, a niech chrzestni ołtarz obejdą z zapalonymi świecami, to ci grosz jaki kapnie. Na organistę się uczy, a przy głupim chrzcie jeszcze usłużyć nie poredzi – ozwał się za nim wzgardliwie.
Hanka przywiedła Mateusza, bych wziął miarę na trumnę.
– Jeno mu domowiny nie żałuj, niechta chudziak rozeprze się choćby po śmierci – powiedział Jambroż smutnie.
– Mój Jezu, za życia to ciasno mu było i na włókach, a teraz i we czterech deskach się zmieści – szepnęła Jagustynka, zaś Jagata przerywając pacierze jąkała płaczliwie:
– Gospodarzem se był, to i gospodarski pochówek miał będzie, a biedny człowiek to nawet nie wie, pod jakim płotem tę ostatnią parę puści. Bych ci światłość wiekuista! Bych ci… – zaniesła się znowu.
A Mateusz jeno głową pokiwał, odmierzył trupa, pacierz zmówił i wyszedł, a chociaż to była niedziela, zabrał się wnet do roboty; wszelaki porządek stolarski znajdował się w chałupie, a suche dębowe deski już z dawna na górze czekały.
Wnet ci wyrychtował warsztat w sadzie i robił, poganiając ostro Pietrka przysłanego mu do pomocy.
Dzień się już był wyniósł dawno, słońce świeciło wesołe i palące, że gorąc zaraz od śniadania jął przypiekać galancie36, jaże wszystkie sady i pola jakby się z wolna pogrążały w tym rozbełkotanym, białawym wrzątku rozprażonego powietrza.
Pomdlałe drzewiny poruchiwały niekiej37 listkami, kieby38 tym skrzydłem ptak tonący w spiekocie, świąteczna cichość objęła całą wieś, jedne jaskółki, co świegoliły zajadlej, śmigając nad stawem kiej39 oszalałe, zaś po drogach w szarych tumanach kurzawy jęły turkotać wozy i ludzie ze wsi pobliskich ściągali ku kościołowi, że co trochę ktosik zwalniał koni lub przystawał przed Borynami, kaj siedziała rozpłakana rodzina, pochwalił Boga i westchnął żałośnie, zazierając do środka przez wywarte drzwi a okna.
Jambroż uwijał się i śpieszył aż do potu z obrządzaniem umarłego, już byli łóżko wynieśli do sadu i pościele porozwieszali po płotach, gdy jął wołać na Hankę, aby przyniesła jałowcowych jagód do wykadzenia izby.
Jeno nie dosłyszała i ocierając te jakieś ostatnie łzy, co same skapywały, cięgiem już patrzyła na drogę, spodziewając się leda chwila Antka.
Godziny jednak przechodziły, a jego nie było, w końcu chciała już posyłać do miasta Pietrka na przewiady.
– Konia jeno zmacha i niczego się nie przewie… juści – tłumaczył Bylica, któren był właśnie nadszedł z Weronką.
– Przeciech urzęda cosik wiedzą?
– Juści… wiedzą… ale raz, co dzisia zamknięte, bo niedziela, zaś po drugie, co się przez smarowania nikaj nie dociśnie40.
– Dyć już nie wstrzymam – skarżyła się przed siostrą.
– Jeszcze się nim nacieszycie, jeszcze się wama da we znaki – syknął kowal, poglądając na Jagusię, siedzącą pod ścianą.
– By ci ten zły ozór skołczał – mruknęła.
– Po dybkach ciężą kulasy41, to niełacno pośpieszać – dorzucił urągliwie, zeźlony daremnym poszukiwaniem pieniędzy.
Nie odrzekła, wyglądając znowu na drogę.
Właśnie przedzwaniali na sumę i Jambroż zbierał się do kościoła, przykazując Witkowi wysmarowanie sadłem Borynowych butów, gdyż się tak zeschły, co nie sposób było wzuć mu je na nogi.
Kowal
30
31
32
33
34
35
36
37
38
39
40
41