Sprawiedliwie. Reymont Władysław Stanisław
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sprawiedliwie - Reymont Władysław Stanisław страница 4
– Chuda fara70! Dwa złote i dwadzieścia pięć groszy całej parady71… Hm!… Niech im ta tego Pan Jezus nie pamięta, a wspomaga…
Gadał jeszcze, ale Jasiek już nie słyszał. Przytulił się do wygasłego komina, okrył się, jak mógł, w przeschniętą nieco kapotę i zapadł w kamienny sen.
Dobrze po północy obudziło go mocne szarpnięcie i światło skierowane prosto w oczy.
– Hej! Brat! Wstawaj! Kto ty taki?… Pasport u ciebie jest?
Oprzytomniał natychmiast; dwóch strażników stało przed nim…
– Pasport u ciebie jest? – zapytał po raz drugi strażnik, potrząsając nim jak snopem.
Ale za odpowiedź Jasiek zerwał się na równe nogi i trzasnął go pięścią między oczy, aż strażnik puścił latarnię i zwalił się w tył, a Jasiek runął w drzwi i wybiegł… Pognał za nim drugi strażnik i nie mogąc już chwycić, strzelił.
Jasiek zachwiał się nieco… krzyknął i upadł w błoto, ale zerwał się natychmiast i zginął w mrokach lasu.
II
Jasiek uciekał jak oszalały, rozbijał się o drzewa, kaleczył o krzaki, padał, podnosił się i biegł gnany strachem, bo mu się wydawało, że pogoń jest tuż, że czuje już ręce chwytające go za ramiona, że słyszy krótkie, urywane oddechy za sobą… więc dwoił siły i gnał jak wicher, aż śmiertelnie zmęczony upadł w jakieś krzaki i leżał długi czas nieprzytomny prawie…
Rozbudził go straszny ból, jaki nagle poczuł w boku, uniósł się nieco i oczami pełnymi strachu, oczami gonionego zwierzęcia rozglądał się w ciemnościach. Nie zobaczył nikogo i nie mógł się zorientować, gdzie się znajduje; dokoła chwiał się i szumiał ponury bór, podszyty gęstymi krzakami.
Przyczołgał się do jakiegoś drzewa i opadł na ziemię ze skowytem – bok zabolał go strasznie. Skulił się we dwoje i tak siedział, jęcząc przez zaciśnięte zęby. Ból się pastwił nad nim, od rany w boku rozchodził się koncentrycznie, promieniował i w każdy centr72, w każdy nerw wbijał mu ostre, nieskończenie długie i strasznie piekące igły… Udarł garść mchu i zatykał sobie ranę, zatamowywał krew, która ciepłym strumieniem oblewała mu bok, czuł ją już w butach nawet.
A co chwila robiło mu się tak słabo, tak dziwnie, że siedział omdlały, nie wiedząc o tym, budził się jednak z tej drzemki śmiertelnej, patrzył przygasłym wzrokiem w noc i szeptał przez łzy:
– Jezus! O Jezus Maria!… O Jezus!
A potem nie czuł już żadnego bólu, drętwiał z wolna, zamrażał go przenikliwy chłód i ten deszcz mżący nieustannie.
Las wciąż szemrał surowym, strasznym szeptem mroku.
A noc wlokła się wolno… wolno… strasznie wolno…
Jasiek, wychowany w lasach, znał się z nimi dobrze i nie bał się ich dawniej, ale teraz, na pół żywy, patrzył z przerażeniem na olbrzymie majaki drzew. Z wolna dusza napełniła mu się grozą, pełną zamętu nieopowiedzianego i cichości okropnej.
Lęk pełen rozpaczy ściskał mu serce takim bólem, że umierał, siedział bez ruchu, bał się poruszyć powiekami, bał się zmienić kierunek spojrzenia, bał się szepnąć to zbawcze imię: Jezus. Bo czuł strach i tajemnice dokoła, czuł, że ta ciemnota straszna przenika przez niego, zalewa mu duszę, niszczy ją… A ten bór ciągle coś mówił z sobą… jęczał… czasem krzyczał żałośnie… pochylał się nad nim… patrzył jakby… prostował się groźnie… pochylał się znów niżej… niżej… tak nisko… że czuł jakiś lodowaty oddech na twarzy… czuł, że gałęzie ostre dębów, gałęzie podobne do szponów poskręcanych wyciągają się ku niemu z ciemności… że szukają go… że go zaraz rozerwą pomiędzy siebie…
Wtedy ze strasznym, niemym krzykiem trwogi zapadał w omdlenie. I rozpalony gorączką mózg snuł rozprężone, porwane obrazy przypomnień więzienia… Wlókł się więziennym korytarzem… Tak, to więzienie z powrotem. Oglądał się i widział szeregi głów postrzyżonych, pochylonych nad warsztatami, które klekotały nieustannie.
– Jasiek! Jasiek! – Drgnął, któryś go wołał cicho, ale nie mógł poznać, który, bo wszyscy, z obawy przed strażnikami stojącymi przy drzwiach, trzymali głowy nisko. Nie, musiał się przesłyszeć.
Zapatrzył się przez szerokie okno na czubki drzew… na nieobjęty obszar nieba… na dalekie, dalekie kontury wzgórz… Drgnął znów… A to dzwon na obiad! Dzwon na kolację, dzwon na spoczynek!… Szczęk kajdan… Ostre twarze dozorców z błyszczącymi bagnetami… Drżał na ich widok… Komenda jakaś… nie dosłyszał…
Ach! A te noce, te straszne noce w ogromnej sali dawnego refektarza73… te noce, w które przychodziła tęsknota i wysysała z niego wszystką krew, wszystkie siły, wszystkie łzy… te noce zimowe, mroźne i białe od księżyca, w które nie mogąc spać, modlił się cicho do tych świętych twarzy, tak wyraźnych jeszcze na sklepieniach… Przerwał się logiczny ciąg marzeń. Czuł teraz, że ucieka z więzienia… to czterodniowe tułanie się po lasach, po nocach… karczma przyłęcka… dziad… ludzie idący do Brazylii… strażnicy… strzał…
Ocknął się z omdlenia. Bólu nie czuł, tylko było mu strasznie zimno, zawinął się w sobie, przyparł do drzewa i czekał tak świtu, a tęsknota wsadziła mu swój kolczasty łeb do wnętrzności i gryzła niemiłosiernie.
Do domu uciekał… do wsi swojej… do wolności…
To wszystko było tam… tam… za tym lasem, co jak zły obłąkał go i odgrodził – tam jest chałupa, matka, życie spokojne i ciche – tam ta ogromna szczęśliwość, którą zrozumiał dopiero za kratami więzienia.
– Tam! tam!… – krzyczała w nim tęsknota tak głośno, tak potężnie, że podniósł się, aby iść… Usiadł z powrotem, bo nie wiedział, gdzie jest, zbłąkał się tą szaloną ucieczką, musiał czekać dnia.
A nie pomyślał nawet przez mgnienie, że i z domu, od matki mogą go zabrać i wtrącić z powrotem do więzienia. Wiedział tylko, że w tej wsi swojej jest jego szczęście, i tam powracał pomimo wszystkich przeszkód. Zdawało mu się, że jak się tam dostanie, wszystkie nędze i utrapienia skończą się na zawsze. Nie czuł się przecież winnym niczego. W więzieniu nie widział karzącego prawa, lecz tylko osobistą a potężną zemstę rządcy, którego trochę dziobnął widłami.
– Dokończę ja cię74, ty frybro75 jangielska, dorychtuję76 cię, nie bój się!… – myślał nienawistnie, przypominając sobie prześladowcę.
I snuły mu się tysiączne pomysły zemsty, ale nikły co chwila, bo coraz częściej zapadał w drzemkę, bronił się, jak mógł, aż w końcu już przed świtaniem zasnął śmiertelnie. Spał pomimo deszczu, który go
70
71
72
73
74
75
76