Dziewczyny, które miał na myśli. Kazimierz Kyrcz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz страница 3

Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz

Скачать книгу

rację. Nie minęło pięć minut, a nasze poszukiwania zostały uwieńczone sukcesem. Wisielec nadal dyndał na drzewie. No i rzeczywiście okazał się wisielcem płci żeńskiej. Bednarski zadzwonił do oficera dyżurnego, żeby przysłał kogoś, kto odwiezie mnie z powrotem pod komendę, i po trzech kolejnych kwadransach moja przygoda z wymiarem sprawiedliwości wreszcie się skończyła.

      Przynajmniej na jakiś czas.

* * *

      Poprosiłem policjantów, żeby zostawili mnie na przystanku autobusowym, podziękowałem za podwózkę, po czym wstąpiłem na zaległe zakupy do delikatesów. Wybierając produkty, kierowałem się różnymi przesłankami. Pamięcią tego, co kiedyś lubiłem, okresami przydatności – poza chlebem nigdy nie kupowałem niczego, co trzeba by zjeść szybciej niż w ciągu tygodnia – no i walorami estetycznymi. Tego dnia zwróciłem uwagę na słoiczek dżemu z pomarańczy. Producent reklamował go jako niskosłodzony. Premium dla koneserów smaku. To akurat niespecjalnie do mnie przemawiało. Ważniejsza była zakrętka przyozdobiona reprodukcją Promiennego zachodu słońca Wojciecha Weissa. Większość obrazu wypełniała górująca nad polną drogą kula słońca i układające się w kształt krzyża promienie. W porównaniu do oryginału tonacja reprodukcji została wyraźnie złagodzona, pozbawiona tej sugestii nieuchronnie nadciągającej nocy, która w pejzażu Weissa oziębia i wyostrza kolory, nasycając je szafirami i fioletami. Nie przeszkadzało mi to. Pesymizmu miałem w sobie pod dostatkiem, jeśli nie w nadmiarze.

      W kolejce przede mną stała kobieta przed pięćdziesiątką, za nią zaś dziewczyna koło dwudziestki.

      – Pani coś kupuje? – spytała ją sprzedawczyni, otwierająca właśnie dodatkową kasę.

      – Ja jestem z tą panią – wyjaśniła dziewczyna, wskazując na klientkę przed sobą.

      – Może to będzie moja druga synowa – wtrąciła z dumą starsza.

      – A ilu ma pani synów? – zainteresowała się nieopatrznie kasjerka.

      – Jednego.

      Ups.

      Wyłożyłem zawartość koszyka na taśmę, zapłaciłem i z wypełnioną reklamówką wyszedłem ze sklepu. Niebo zapaskudziły granatowe chmury, zaczęło mżyć, więc czym prędzej schroniłem się pod wiatę. Poza mną była tam tylko dziewczyna na wózku inwalidzkim. Upiornie blada, tak szczupła, że aż zabiedzona, nie tyle prezentująca brak uśmiechu, co jego stanowcze zaprzeczenie – z pewnością znacie ten typ. Patrzyła na mnie jak na psychopatę, choć nic złego jej nie zrobiłem, nawet o tym nie myślałem. Mżawka przeszła w regularną ulewę, zmuszając nas do pozostania na miejscu. Męczyłem się niemiłosiernie, błagając o autobus. Traf chciał, że rozglądając się za ratunkiem, znalazłem pozostawioną przez kogoś bezpłatną gazetkę. Przeglądałem ją nieśpiesznie, udając zainteresowanie i z rzadka zerkając na kaleką dziewczynę. Powód jej niechęci stał się dla mnie jasny dopiero wtedy, gdy trafiłem na artykuł o kolejnych wyczynach Szpikulca.

      Cholera, czy ja wyglądam na seryjnego zabójcę?!

      Zmiąłem gazetę i demonstracyjnie wyrzuciłem do kosza.

      Dziewczyna nie zareagowała; przyjąłem to ze stoickim spokojem, w czym wydatnie pomógł zatrzymujący się przede mną autobus.

      Na moście Grunwaldzkim przesiadłem się na przecinak. Drzwi w pierwszym wagonie były zepsute, więc co przystanek usłużny żul otwierał je dla wsiadających, natomiast motorniczy wychodził z tramwaju i ręcznie je zamykał. Tym sposobem mój powrót do domu przekształcił się w prawdziwą epopeję.

      Właśnie wtedy zdecydowałem, że muszę kupić sobie auto, które da mi niezależność.

      Tydzień później stałem się szczęśliwym posiadaczem dziesięcioletniej furgonetki.

      Rozdział 3

      Nie układało mu się z kobietami, to bezsporny fakt. Zresztą nie tylko z kobietami. Innych aspektów jego życia także nie dałoby się zaliczyć do udanych. Sebastian Bednarski stanowił typowy okaz pechowca, któremu średnio raz na kwartał nie starczało na rachunki, który ciągle gubił jakieś dokumenty i – co najgorsze – prawie od dekady musiał zajmować się zniedołężniałym ojcem. Zero życia osobistego i zero widoków na przyszłość, poza koniecznością spłacania kredytu konsolidacyjnego.

      Nie był lubiany przez przełożonych. Nie dlatego, że źle wypełniał swoje obowiązki. Chodziło raczej o jego wiecznie niezadowoloną minę i o to, że czasami w ich obecności nie umiał ugryźć się w język, wyjaśniając, że ZKL jest skrótem od „zarządzania kapitałem ludzkim”, a nie od „zajebać kurwa ludzi”.

      Bednarski kochał wtorki, czwartki i soboty, łudząc się, że koniec końców skreśli szóstkę. To uczucie pozostawało wciąż nieodwzajemnione.

      Co istotne, problemy podkomisarza nikogo nie obchodziły, o ile zdążył w terminie zapłacić alimenty. Jeśli choć trochę się z nimi spóźniał, Marta, jego eks, natychmiast bombardowała go pełnymi inwektyw telefonami. Nic dziwnego, że wolał unikać tego pandemonium. Jednak nie zawsze mu się udawało. Jak choćby dziś. Na kwadrans przed planowaną pobudką rozległ się natarczywy dzwonek telefonu. Szósta pięć, jak w mordę strzelił.

      Przecierając jedną ręką powieki, drugą sięgnął po słuchawkę, podniósł ją, upuścił i znów złapał.

      – Tak? – wydyszał, klnąc w duchu niewidocznego rozmówcę. Czyżby znowu ogłosili próbny alarm?

      – Kiedy dostanę za tamten miesiąc?! – usłyszał zamiast powitania. – Mam złożyć sprawę do komornika?!

      Zdolności negocjacyjne Marty nie były czymś, co przynosiło jej chlubę. Zdecydowanie.

      – Niedługo. Wiesz, że prześlę ci kasę.

      – Ale kiedy?! Za wiedzę nie można niczego kupić!

      – Jutro. Pożyczę od kogoś i zapłacę! – warknął, czując, że jeszcze moment, a zacznie krzyczeć.

      – Stara śpiewka! Na chlanie ci nie brakuje!

      Wdusił przycisk przerywający połączenie tak mocno, że omal nie złamał telefonu.

      Zabiję tę dziwkę, kiedyś ją zabiję – pomyślał, zdając sobie doskonale sprawę, że nigdy nie odważy się na realizację tego marzenia.

      Znów to samo. Pogróżki i pretensje. Albo dla odmiany, pretensje i pogróżki. Cóż ją, do kurwy nędzy, obchodziło jego picie czy niepicie? Od lat nie byli małżeństwem, zresztą na pewno miała już następnego popychacza. Powinna sobie odpuścić!

      Inna sprawa, że od samego początku wszystkie znaki na niebie i ziemi wskazywały, że ma nierówno pod sufitem.

      Za pierwszym razem, gdy w chwilę po stosunku spytała, czy chce sobie pooglądać, nie zrozumiał, o czym mówi.

      – Pooglądać? – upewnił się, próbując zapalić papierosa. – Co pooglądać?

      – Nas. – Z lubieżnym uśmiechem spojrzała

Скачать книгу