Dziewczyny, które miał na myśli. Kazimierz Kyrcz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz страница 6

Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz

Скачать книгу

na parter i, przygotowując się w duchu na przeprawę z kolejnym upierdliwym klientem, otworzyłem drzwi.

      – Dzień… – przerwałem, rozpoznając moją ulubioną malarkę. Z wrażenia zapomniałem języka w gębie.

      – Dzień dobry. – Dygnęła grzecznie niczym pensjonarka na widok nigdy nie widzianego wujka z Ameryki. – Oliwia Holwant. Jestem…

      – Wiem… wiem, kim pani jest – wykrztusiłem, starając się nie zwracać uwagi na armię mrówek zasuwających wzdłuż i wszerz po moich plecach. – Proszę, zapraszam.

      Odsunąłem się trochę, dając jej możliwość przejścia w głąb przedpokoju. Przestąpiła próg kilkoma drobnymi kroczkami i zatrzymała się w niezdecydowaniu.

      Ja też nie miałem pojęcia, co dalej. Pokazać jej pracownię, zapraszać na pogawędkę do salonu, czy pozwolić się wygadać? Wybrała za mnie.

      – Przyszłam do pana, bo chciałbym złożyć zamówienie na większy projekt.

      Zamrugałem, nie dowierzając własnym uszom. Nie jestem opóźniony w rozwoju ani przygłuchy, moje prace też nie należą do miernych, ale żeby otrzymać zlecenie od żywej legendy?

      Zamiast jednak klaskać uszami z radości, palnąłem głupio:

      – No, chętnie… Tylko dlaczego akurat ja?

      – Bo widziałam pana prace, choćby te z kościoła Świętego Maurycego. Jeśli nie ma pan nic przeciwko, chciałabym omówić sprawę jak najszybciej.

      – Eee… – zająknąłem się, storpedowany przez nieśmiałość, która od podstawówki była moim największym wrogiem. – To nie może poczekać?

      – Nie. Żeby nam się lepiej rozmawiało, zapraszam na drinka. – Obrzuciła krytycznym spojrzeniem mój poplamiony fartuch. – Proszę się przebrać, zamówię taksówkę.

* * *

      – Przyjemna knajpa – powiedziała Oliwia, rozglądając się po wnętrzu, którego wystrój, zgodnie z tym, co napisano w folderze reklamowym, stanowił połączenie surowego minimalizmu wyrażonego prostotą białych, strzelistych ścian, z elementami art deco reprezentowanego przez kunsztowne metalowe i szklane instalacje.

      Po mojemu część z ozdób trąciła kiczem, ale przeszklony kolorowymi szybami fragment dachu rekompensował to wrażenie, przydając wnętrzu odrealnionego, akwariowego klimatu. W tym otoczeniu można było poczuć się niczym podróżnik w czasie i przestrzeni; gość, który trafił do krainy Gdzieś Daleko Stąd.

      Zajęliśmy stolik obok stuletniego fortepianu, o którym nie omieszkano wspomnieć w reklamówce. Nie minęła nawet minuta, a pojawił się kelner, rozkładając przed nami kartę.

      – Prawdziwa świątynia win – zauważyła Oliwia, wertując menu.

      – Dokładnie. Przekonałem się o tym na własnej skórze.

      – Co masz na myśli? – Po drodze zaproponowała, żebyśmy przeszli na „ty”, na co skwapliwie przystałem.

      – Jeśli wybierzesz się do toalety, będziesz musiała najpierw przejść przez tamtą salę. – Obróciłem się przez lewe ramię, pokazując, którędy wiedzie droga. – Wtedy, jak spojrzysz w prawo, pod samym sufitem zobaczysz okno z witrażem.

      – To twoje? Naprawdę?

      – Owszem. Żeby było śmieszniej, właściciel knajpy zaproponował, że część zapłaty uiści w naturze…

      – Świetny pomysł, wart zapamiętania. – Uśmiechnęła się przebiegle, oblizując górną wargę. – I co było dalej? Ostry seks?

      Przełknąłem ślinę.

      – Nie, nic z tych rzeczy. Po prostu, kiedy się zgodziłem, przez następny miesiąc chodziłem narąbany jak szpadel.

      – Nieźle. – Poprawiła się na krześle, przysuwając się do mnie w geście sugerującym zażyłość, której podstaw nie dostrzegłem. – Co cię skłoniło, żeby zająć się witrażami?

      No proszę, czyżbym znowu trafił na przesłuchanie? Spojrzałem na nią ze zdziwieniem, zastanawiając się, jak dać jej do zrozumienia, że przesadza. Oliwia chyba wyczuła, że pytanie zabrzmiało zbyt obcesowo, bo uśmiechnęła się przepraszająco, błyskając śnieżną bielą swych ząbków.

      – Przepraszam, czasami jestem strasznie wścibska. Lubię wiedzieć różności o osobach, które są dla mnie ważne.

      – Żaden problem. To dosyć długa historia. Chcesz poznać ją w wersji pełnej czy skróconej?

      – W pełnej, oczywiście! – Aż klasnęła w dłonie, żeby zademonstrować radość z czekającej ją opowieści.

      – Pamiętaj, że robisz to na własną odpowiedzialność – uprzedziłem na poły żartobliwie. – Jestem okropnym gadułą. Jak się rozgadam, ciężko mnie uciszyć…

      – Uciszyć? Nie żartuj! Opowiedz wszystko ze szczegółami!

      Umieszczone w wykuszach głośniki ożyły, uwalniając z siebie koncertową wersję Who Wears The Pants. Nie należę do fanów SoKo, jednak ten akurat kawałek daje radę.

      – Pewnie uznasz mnie za napuszonego bufona, ale moja droga do szkła i witraży zaczęła się jeszcze w przedszkolu.

      – Jak to możliwe, żebyś…

      – Moja mama pracowała w hucie szkła.

      – Wytapiała je?

      – Nie, była brakarzem. Przeglądała różne rzeczy, zanim trafiły do pakowania i sprawdzała, czy nie mają wad. Takie odkładała na bok, na stłuczkę.

      – No i?

      – Niektóre z tych wybrakowanych rzeczy brała do domu. Poniewierało się u nas mnóstwo ozdobnych słoiczków, wazoników, mydelniczek, talerzyków i podobnych szpargałów. Wszystkie nadawały się do użycia, choć miały mniejsze czy większe skazy. Kiedy mama przynosiła kolejne cudeńka, zwykle brałem je, siadałem przy oknie i oglądałem ze wszystkich stron. Uwielbiałem to; patrząc na światło przechodzące przez naznaczone bąblami szkło, wyobrażałem sobie, że jestem na innej planecie.

      – Musiałeś być wrażliwym dzieciakiem.

      – Byłem. – Uśmiechnąłem się półgębkiem. – Szkoda, że niewiele z tej wrażliwości zostało.

      – Nie ściemniaj, proszę! – Oliwia zmarszczyła brwi w wyrazie dezaprobaty. – Takich wrażliwców jak ty ze świecą szukać.

      – Skąd wiesz?

      – Mam swoje źródła, możesz mi wierzyć.

      Co dziwne, rzeczywiście brzmiała przekonująco. A może to ja byłem naiwniakiem, gotowym łyknąć każdy kit? Cóż, taka opcja też wchodziła

Скачать книгу