Dziewczyny, które miał na myśli. Kazimierz Kyrcz

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz страница 7

Dziewczyny, które miał na myśli - Kazimierz Kyrcz

Скачать книгу

zaskoczona, że spotkała kogoś, kto nie spija słów z jej ust.

      – Przepraszam, przypomniałem sobie o czymś.

      Proszę, przepraszam, dziękuję, postoję… Czy wspominałem już, że jestem mistrzem dobrego wychowania? Mniejsza. Nieuprzejmy też potrafię być, choć tylko w wyjątkowych sytuacjach.

      Przy naszym stoliku znów wyrósł kelner, pytając, czego sobie życzymy.

      Gdybym miał być szczery, musiałbym odpowiedzieć, że nie chcę niczego, bo na nic nie miałem ochoty. Kiedy nie czuje się smaku ani zapachu, jedzenie staje się czynnością z lekka abstrakcyjną. Zamówiłem sałatkę grecką z racji jej zróżnicowanej kolorystyki i konsystencji, Oliwia natomiast coś z kuchni francuskiej, czego za cholerę nie potrafiłem zidentyfikować, i butelkę białego wina. Na początek, jak zaznaczyła z szelmowskim uśmiechem.

      Zazwyczaj staram się unikać alkoholu, jednak cichutki głosik w mojej głowie przekonywał, że tym razem warto się wyluzować.

      – W porządku – uniosła kieliszek, żeby stuknąć się ze mną. – Wypijmy za sukces naszego projektu.

      – Za sukces – potwierdziłem, dodając na wpół żartobliwie: – choć wolałbym wiedzieć, na czym ma on polegać.

      Oliwia opróżniła swój kieliszek za jednym zamachem, więc poszedłem jej śladem.

      – To nie takie proste – przyznała. – Bo wymaga gry wstępnej.

      – To znaczy?

      – Pozwól, że najpierw powiem ci… Albo nie. Wiesz, że jestem malarką i poszczęściło mi się, bo moje obrazy podobają się ludziom, koneserom gotowym zapłacić za nie całkiem sporo pieniędzy. Mecenasi wręcz ustawiają się w kolejce… Nie zrozum mnie źle, nie mówię o tym, żeby się chwalić. Ta sytuacja trochę mnie przytłacza. Ta presja, to…

      – Ciśnienie – wszedłem jej w słowo. – Potrafi być dobijające.

      – Dokładnie.

      – A czego właściwie ode mnie oczekujesz?

      Na moment wydęła wargi jak rozkapryszony dzieciak.

      – Zamówienie, które chciałabym ci zlecić, to coś bardzo osobistego, więc zanim podejmiesz się jego realizacji, chciałabym, żebyśmy trochę bliżej się poznali. Rozumiesz, o co mi chodzi, prawda?

      – No… – bąknąłem – nie całkiem.

      – To nic, nigdy nie byłam zbyt mocna z retoryki. Ale znajdę sposób, by przybliżyć ci mój zamysł.

      – Słuchaj – przejąłem pałeczkę, bo mimo sympatycznej atmosfery ta zabawa w kotka i myszkę powoli zaczynała mnie irytować. Szczególnie, że miałem nieodparte wrażenie, że to ja występuję w roli myszki. – Te podchody są niepotrzebne. Robię witraże i tyle. Chyba nie będziesz mnie namawiała do tego, żebym wystrugał ci łódeczkę z kory?

      Zmarszczyła brwi, jednak nie zaoponowała.

      Uznając jej milczenie za zgodę, kontynuowałem:

      – Powiedz, jaki witraż cię interesuje, a ja powiem, czy jestem w stanie go wykonać, za ile i w jakim czasie.

      – Jestem pewna, że sobie poradzisz… Pieniądze nie grają roli.

      Zawsze chciałem usłyszeć coś takiego. Co dziwne, gdy ta kwestia padła, wcale nie wprawiła mnie w szampański nastrój. Czekałem, aż Oliwia poda więcej szczegółów i wreszcie, po upływie minuty czy dwóch, doczekałem się.

      – Czas też nie.

      – Świetnie. – Naprawdę tak uważałem. Zazwyczaj klienci życzą sobie, żebym zrealizował ich zlecenie natychmiast, najlepiej na wczoraj. Większości nawet przez myśl nie przejdzie, że samo zgromadzenie i dopasowanie odpowiednich rodzajów szkła potrafi zająć tygodnie. – Okej, pozostaje więc ostatnia kwestia. Co ma być na tym witrażu?

      – Nie co, a kto. Ja.

      – Aha.

      – To jak? Wchodzisz… w to?

      Czy mi się wydawało, czy ona mnie kokietowała? Nie, żebym miał coś przeciwko. Nie jestem aż takim hipokrytą, żeby głosić wszem i wobec, że nigdy nie powinno się mieszać pracy zawodowej z życiem osobistym. Czasami nie da się tego uniknąć. Inna sprawa, że jakoś nie potrafiłem wyobrazić sobie sytuacji, w której jedna z najbardziej znanych rodzimych malarek zasadza się na mój rozporek… Cóż, darowanemu koniowi nie zagląda się w zęby.

      – Wchodzę.

      – Doskonale! W takim razie wypijmy za nasze spotkanie i naszą rodzącą się…

      – …przyjaźń – dokończyłem, sięgając po butelkę. Podniosłem się z krzesła i napełniając kieliszki, pochyliłem się nieco nad stolikiem, przelotnie zerkając na jej dekolt. No co? Może straciłem zmysł powonienia, jednak oczy wciąż mam sprawne.

      – Słyszałeś o tym, że kiedy firmy perfumeryjne wprowadzają na rynek nowe perfumy, największy nacisk kładą na zaprojektowanie i wyprodukowanie wyjątkowego flakonu? – ni z tego, ni z owego zmieniła temat. – Wydają na opakowanie trzy razy więcej kasy niż na stworzenie samych perfum!

      – Nieźle! – stwierdziłem. – Choć wcale mnie to nie dziwi.

* * *

      Wspominałem już, że kiedyś zabiłem człowieka?

      W tamtych odległych, prehistorycznych czasach, poza alkoholem uwielbiałem dobrą kawę. Od wypadku ten napój bogów, jak wiele innych używek, stracił dla mnie cały urok. Wiadomo, że w kawie najlepszy jest zapach. Smak oczywiście też potrafi rzucić na kolana. Bez jednego i drugiego kawa staje się niezbyt gęstą czarną smołą, niczym więcej. Ale do rzeczy. Powoli zbliżał się koniec zimy. Wybrałem się do kawiarni na Zwierzynieckiej. Zamówiłem podwójne espresso, po czym zapatrzyłem się w okno, za którym rozpościerała się krakowska wersja Krainy Deszczowców.

      Minęły trzy kwadranse, może godzina. Dopiłem resztkę kawy i podszedłem do chłopaka przy kasie, żeby uiścić rachunek. Dałem dychę, czekając na resztę. Chłopak zajrzał przelotnie do szuflady z bilonem i z głupkowatym uśmieszkiem oświadczył, że nie ma drobnych. Machnąłbym ręką na te parę groszy, gdyby nie to, że nienawidzę, kiedy ktoś bierze mnie za frajera.

      – W takim razie proszę rozmienić – burknąłem, przygotowując się na rozróbę, jeśli cwaniaczek dalej będzie migał się od wypłacenia reszty.

      Chłoptaś obrzucił mnie spojrzeniem pełnym nienawiści.

      – Dobrze, proszę pana, zaraz wrócę – powiedział z przesadną grzecznością, zamknął kasę i nie wkładając kurtki pognał do sklepu naprzeciwko.

      Patrzyłem za nim, jak otwiera drzwi i wybiega na ulicę. Mój triumf nie trwał długo, bo zanim dotarł do chodnika po drugiej stronie, skosiła go rozpędzona taksówka.

      Ciało

Скачать книгу