Spinka. Katarzyna Kacprzak

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Spinka - Katarzyna Kacprzak страница 9

Spinka - Katarzyna Kacprzak

Скачать книгу

wrażenie, że był, delikatnie rzecz ujmując, okrągły. Łysiał, miał widoczne zakola i mocno przerzedzoną „pożyczkę” opadającą lekko na czoło; był w wieku trudnym do określenia, niewątpliwie jednak trochę więcej niż średnim. Na nosie nosił okulary w grubej rogowej oprawie, z jednej strony zausznik był sklejony jakimś specyfikiem, ponieważ widać było wyraźnie nienaturalne zgrubienie plastiku koło ucha. Jasiński uważał, że skoro już raz wydał sporą kwotę na okulary – pomimo że było to jakieś dziesięć lat temu – nie będzie inwestował w nową parę z tak błahego powodu, jak nadłamany zausznik. Okulary służą przecież do patrzenia, więc skoro szkła są nadal całe, okulary spełniają swoją rolę. Policjant, który nie lubił zbędnych wydatków, wyglądał niczym funkcjonariusz MO z lat siedemdziesiątych.

      Aspirant przedstawił się krótko kierownictwu ośrodka oraz zebranym w stołówce pracownikom Top Finance, po czym przystąpił do czynności śledczych, to znaczy natychmiast zakazał wszystkim opuszczania nie tylko ośrodka, ale nawet stołówki.

      Następnie udał się na piętro, do pokoju, w którym na podłodze spoczywał Wiktor Kamienny. Po jakimś czasie dołączyła do niego ekipa techników kryminalistycznych oraz lekarz sądowy.

      – Co mamy? – rzucił od progu policjant, nie wdając się w zbędne powitania z lekarzem.

      Rozpoczęto drobiazgowe oględziny zwłok i miejsca potencjalnej zbrodni.

      – Mężczyzna, lat około trzydzieści pięć, leży na wznak. Nie żyje. Ktoś go ruszał? – zwrócił się lekarz do policjanta.

      – Leży, jak leżał. Tak został znaleziony – burknął Jasiński. Po chwili spytał nieco milszym tonem:

      – Przyczyna zgonu? Wiesz już, co to mogło być? – dopytywał się aspirant, który zawsze zwracał się na „ty” do wszystkich młodszych od niego wiekiem lub stażem.

      – Panie aspirancie, przecież pan mnie zna. Nigdy nie stawiam diagnozy przed sekcją zwłok.

      – Dobra, dobra – pokiwał głową policjant. – Ale przecież coś już musisz podejrzewać. Samobójstwo? Wypadek?

      – Powtarzam panu, zgodnie z procedurą… – zaczął ponownie doktor.

      – Pieprzyć procedury! – zirytował się policjant.

      – Pieprzyć to ja wolę kogo innego – żachnął się doktor. – Tak, jak mówiłem, zgodnie z procedurami do zakończenia sekcji nic nie mogę powiedzieć – lekarz obstawał przy swoim.

      – Kurwa! Znasz się na tej robocie, czy nie?

      – Dobra – zaczął niepewnie lekarz. – Nie żyje od trzech, może pięciu godzin.

      – No i …? – głos policjanta był pełen nadziei i wyczekiwania.

      – No i zabieramy go.

      – Kurwa mać! – zaklął znowu Jasiński, jakby wierzył, że przekleństwa pomogą mu wydobyć jakieś informacje od doktora. – A te ślady na szyi?!

      – Te ślady na szyi… raczej nie wskazują na samobójstwo ani na wypadek.

      – Ok. Tyle mi wystarczy – rzucił Jasiński przez ramię i uśmiechając się pod wąsem, wyszedł z pokoju.

      Widmo zbrodni zawisło w powietrzu.

      ROZDZIAŁ 7

      Starszy aspirant Janusz Jasiński wkroczył powolnym krokiem do stołówki, gdzie powitało go grono pracowników firmy – przejętych, wystraszonych, zdziwionych, a także niewyspanych i lekko skacowanych.

      – Dzień dobry, starszy aspirant Janusz Jasiński, Komenda Rejonowa Policji w Legionowie. Wydział dochodzeniowo-śledczy. Będę prowadził postępowanie w sprawie śmierci Wiktora Kamiennego. Część czynności przeprowadzimy tu na miejscu, natomiast przesłuchiwać państwa będę już w Warszawie. Jak udało mi się ustalić, nie wszyscy pracują w stolicy, tak? Państwa spoza Warszawy będziemy przesłuchiwać z ich miejscu zamieszkania. Pomoże nam w tym lokalna policja. Teraz chciałbym ustalić tylko kilka podstawowych spraw i zaraz puszczę państwa do domu.

      Wszyscy zebrani pracownicy firmy stali nieruchomo w jadalni, gdyż wciąż nie docierało do nich, co tak naprawdę się wydarzyło. Chwilę odrętwienia przerwał Stefan. Chrząknął głośno i wystąpił przed zebranych. Zaraz za nim wysunął się Wojciech.

      – Panie aspirancie, to co teraz mamy robić? – zapytał rzeczowo Stefan.

      – Pan tu jest szefem? – Jasiński przyjrzał mu się wnikliwie.

      – Niezupełnie – wszedł mu w słowo Wojciech. – Szef, to znaczy prezes, jest na górze, to znaczy jego zwłoki. Ja jestem dyrektorem zarządzającym. Wojciech Wesel – przedstawił się. – W zasadzie nie ma teraz u nas w firmie nikogo na wyższym stanowisku. Mamy, to znaczy mieliśmy zarząd jednoosobowy, więc może my tu z kolegą – tu wskazał na stojącego obok Stefana – postaramy się panu pomóc i wszystko wyjaśnić?

      – Dobrze – zgodził się aspirant. – W takim razie panów poproszę o rozmowę, a resztę państwa proszę o wpisanie swoich danych na listę, a potem udanie się do domów i stawienie się w poniedziałek rano w zakładzie pracy.

      – Przepraszam panów. – W korytarzu pojawił się kierownik ośrodka. – Czy ja mogę panom od razu dać fakturę?

      – Panie, pan tu o fakturze, a my tu mamy nieboszczyka!

      – No właśnie. Zlecenie na imprezę podpisywał mi prezes Kamienny i on nie żyje, to kto mi teraz zapłaci? – Kierownik wyglądał na mocno zafrasowanego.

      – Proszę pana – Stefan zwrócił się spokojnie do kierownika, odciągając go na bok. – Może być pan spokojny o swoje pieniądze. Jesteśmy porządną firmą. Za wszystko zapłacimy. Tylko może ten moment nie jest najlepszy. Proszę mi dać kwity, wszystkim się zajmę. W poniedziałek.

      – Ale…

      – W poniedziałek. Na pewno – zapewniał spokojnie Gałązka.

      – Ale podpisze mi pan odbiór faktury?

      – Oczywiście, że podpiszę – odpowiedział Stefan, sięgając po długopis do wewnętrznej kieszonki marynarki.

      Policjant wraz z Wojciechem i Stefanem udali się do małej salki konferencyjnej znajdującej się naprzeciwko stołówki. Był to właściwie niewielki pokój z ustawionym pośrodku dużym stołem z krzesłami oraz tablicą magnetyczną, na której można było pisać kolorowymi mazakami. Kolejne pomieszczenie ośrodka, które miało dopomóc w zarabianiu pieniędzy na konferencjach i szkoleniach dużych korporacji. Jasiński usiadł po jednej stronie stołu, dając znak swoim rozmówcom, żeby usiedli naprzeciwko – konfrontacyjnie. Następnie pochylił się lekko w ich stronę, a z wyrazu jego twarzy można było wyczytać uprzejme zainteresowanie i wyczekiwanie.

      – Wojciech Wesel, miło mi. O ile oczywiście może być miło w zaistniałych okolicznościach… – przedstawił się raz jeszcze Wojciech,

Скачать книгу