Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska страница 11
Bezpieczni byli i radzi sobie, a prości, młodzi jak dwa smreki rosnące na jednym stoku góry.
Tuśka natychmiast rozpoznała w mężczyźnie Józka, zwanego Chrobakiem, „piknego” męża gaździny.
Kobiety nie znała, nie widziała jej nigdy w chacie.
Ogarnęło ją uczucie niesmaku.
To oszukiwanie starej żony pod progiem jej mieszkania przejęło ją wstrętem.
– Idźcie stąd precz! – wyrzekła twardo.
Lecz oni nie rozpletli z uścisku rąk, tylko otworzyli drzwi do izby i weszli, cicho stąpając w swych kierpcach rozmokłych.
Wówczas Tuśka przypomniała sobie o córce i zwróciła się ku niej wzburzona:
– Chodź, Pito – możesz już przejść.
Dziecko z ciekawością patrzyło w kąt, gdzie przed chwilą stała całująca się para.
Ociągając się wchodziła do pokoju.
– Chodź już! – zawołała matka.
W pokoju znalazły gaździnę, która fartuchem miłośnie ocierała piec. W serdaku, wywróconym włosem do góry; z włosami jak atrament, spadającymi w cienkich kosmyczkach po obu stronach pociągłej, żółtej twarzy, robiła wrażenie wodza indyjskiego, wziętego w niewolę i zmuszonego do sprzątania w zakopiańskich izbach.
Ta sama niemal złość, to coś niewysłowionego, co chwytało istotę Tuśki gorącą obręczą żalu, tęsknoty i wzgardy, przejęło ją i teraz.
Zwróciła się do gaździny:
– Moja gospodyni – wyrzekła zdławionym głosem – proszę was, żebym na drugi raz mogła spokojnie przejść przez sień…
– A dy bez co nie mogom przeńść?
Tuśka w tej chwili pomiarkowała się, iż słucha ją Pita, która bardzo spokojnie zdejmowała z siebie żakiecik, kapelusz i układała ubranie do pudełek i szafy.
– Wasz mąż… – zaczęła po chwili wahania – zajął całą sień z jakąś kobietą, rozmawia, sprzecza się czy co… nie wiem…
Gaździna splasnęła w ręce.
– Dy to Hanusia.
– Nie wiem…
Pita ukosem patrzyła na gaździnę.
Tuśka ten wzrok podchwyciła.
– A… to jego siostra. Tak, tak, to siostra – wpadła nagle ucieszona, że ma punkt wyjścia.
I zwracając się do córki tłumaczy:
– To była siostra gazdy.
Lecz Wikta psuje szyki.
– Dzie zaś – mówi spokojnie – Józek siostry nijakiej nie ma. Hanka Pazerna to je taka, co z nim przedtem siedziała…
I widząc szeroko rozwarte oczy Tuśki, która po raz pierwszy spotyka się z tym brutalnym określeniem żywiołowej miłości, dodaje:
– No, wicie… siedziała. Ino ksiądz ich wywoływał z ambony, a potem Józek se zmiarkował, że niby je pikny chłop i może mieć jense życie, a nie takie płone, i rozszedł się z kupy, a za mnie się wydał.
I zwróciwszy się do pieca, znów kafle obcierać zaczęła.
Tuśka starała się odzyskiwać równowagę.
– Proszę was, moja gaździno, chodźcie ze mną do sieni.
Weszły obie i cofnęły się w kąt, tonąc stopami w wiórach jeszcze mokrych od błota kierpców Hanki i Józka.
– Moja gospodyni – zaczęła Tuśka, mrużąc oczy i przybierając ten sam ton, jaki przybrała w Krakowie, wydając hotelowej pokojówce rozkaz banicji „kiciusia” i jej uwodziciela – ja sobie nie życzę, aby coś takiego działo się pod moim progiem.
Wikta spojrzała na nią zdziwiona.
– Co sobie nie życom? – spytała – tych wiórów? Mało pomału ich wyzeniem do pola.
– To nie o wióry chodzi, ale wasz mąż całował się z tą dziewczyną tutaj w sieni… Przepraszam was, że wam tym robię przykrość, ale musiałam to wam powiedzieć…
Bała się spojrzeć w żółtą twarz gaździny, bo przypuszczała, iż odbić się na niej musiało straszne wzburzenie i ból, jaki przejął serce tej starej kobiety na wieść, iż tuż pod bokiem jej zagnieździła się zdrada.
Tymczasem gaździna nie ruszyła się z miejsca.
– On jest w swoim prawie! – wyrzekła wreszcie z jakąś uroczystą powagą.
Tuśka aż drgnęła.
– Jak to? przecież to wasz mąż!
– Ale ona beła u niego pirsa… On jest w prawie!…
Mąt ogarnia umysł Tuśki.
Czuje, że jest wobec czegoś, co sprzeciwia się najzupełniej układom społecznym, lecz równocześnie jest czymś potężnym i wielkim w bezgranicznym pojmowaniu istoty życia.
– Bo wicie, co wam jesce powiem – mówi znów wolno gaździna – u nich jeszcze jest i mały chłopiec.
Rozkłada szeroko rękoma.
– To je tak.
I powoli, spokojnie, wyniośle, lecz mimo to jakby na ramionach dźwigała dobrowolnie krzyż, wychodzi z sieni na ulicę.
Tuśka patrzy za nią, jak idzie rosła, chuda, niby wyciosana siekierą, straszna i dziwna, z głową pochyloną, oblepioną kosmykami czarnych włosów, które łączą się z futrem serdaka.
Idzie powoli, przechodzi kładkę. Dokoła jej chudych bioder kołysze się wyżarta słońcem kolorowa spódnica. Bose nogi wbijają się z siłą w cienką deskę kładki. Ręce wtuliła pod serdak.
Ostro odcina się czarna i twarda na tle żółtawego światła, które włóczy się prawie przy ziemi, jakby z niej wysnuwało się ku ciemniejącemu powoli niebu.
I ma w sobie ta prosta kobieta ogromną filozofię brania życia według warstw, w jakie się układa. Logika jej jest tak silnie ustawiona i pewna, jak jej chód, nigdy nie chwiejny i zawsze z całą wolą skierowany. Ona tylko zna jedno prawo własności; i tak, jak może wynająć swoją izbę i „pikny” piec, i „pikne firanki”, tak samo może na pewien czas odstąpić swego „piknego męża”. Wszak pomimo to ona jest zawsze właścicielką sadyby, pieca, kanapy i Józka.
Tego prawa nikt jej nie odejmie i nie zaprzeczy. Ani ci „goście”,