Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska страница 13

Автор:
Жанр:
Серия:
Издательство:
Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska

Скачать книгу

roześmiał się półgłosem.

      – A mówiłem… nie jedźcie.

      – Pewnie – odparła inna kobieta – tobie dobrze, masz całą gażę i jesteś sam.

      – Ja ci kazałem zostać matką?

      – Ach! jaki pan jest trywialny.

      – Nie, no… to doskonałe. Wyjeżdżasz ze swymi dziećmi na każdym kroku.

      – Mój kochany, daj mi spokój.

      Nastąpiło znów chwilowe milczenie.

      – Gdzie pani zostawiła dzieci? – pytała znów pierwsza z kobiet.

      – W numerze zamknięte.

      – Co też pani wyrabia! Jeszcze się kiedy spalą.

      – Pochowałam zapałki. Zresztą one do tego przyzwyczajone. Będą siedziały po ciemku aż do mego powrotu. Wczoraj Kazio tylko westchnął, żeby choć było światełko… Ja mu mówię: „Nie można, Kaziu.”

      A on na to: „Dobrze mamusiu, ja tylko tak…”

      – Ile lat ma Kazio?

      – Pięć.

      – A mała?

      – Trzy.

      – Dlaczego pani je wozi ze sobą?

      – A gdzież je zostawię? Przy kim? Mam to ja kogo? Rodzinę albo co?… Pani dobrze, pani ma matkę…

      – E! lepiej niech mi pani o tym nie mówi.

      W uszy Tuśki wpada ten szept doskonale, lepiej niż to, co mówią aktorzy na scenie. Zresztą przestała się interesować czworokątem, złożonym z męża, kokotki, żony i kochanka żony.

      Czuje instynktownie, że poza nią są właściwe tragikomedie i że tam aż kipi od życia i jego prawdziwej melancholii.

      Znów daje się słyszeć głos męski:

      – Czemu pani do domu nie idzie?

      – Do jakiego domu?

      – Ano, do numeru, do dzieci.

      – Przyszłam zobaczyć, może co dostanę z dzisiejszego przedstawienia.

      Aktorki zaczęły się śmiać dyskretnie.

      – Lepiej uciekaj – zawyrokował mężczyzna – bo okaże się, iż musicie dopłacić i będzie pani musiała coś z kieszonki dołożyć.

      – O! o! to mnie nie ma.

      Szelest sukni, brzęk breloków i z symfonii perfum ulatnia się i ginie trèfle incarnat.

      Jeszcze w przejściu szumi suknia, kiedy daje się słyszeć szept pozostałych:

      – Szalona!

      – Daj spokój… Biedna kobieta.

      – Co, biedna? – szydzi mężczyzna. – Potrzebne jej dzieci? co?

      – A! mój drogi – oburza się jedna z aktorek – to trudno, kobieta, niestety, nie może być kukułką, tak jak ty.

      – Legenda o kukułce obalona – wymyśl pani co innego.

      – Nie wymyślę, dopóki będą tacy jak ty ludzie.

      – Zrobiłem ci co złego?

      – Mnie nie, ale…

      – No, to daj spokój, bo się zemszczę.

      – Ty?

      – Ja…

      Śmiech leciuchną gamą wstrząsa brelokami.

      – Jak?

      – Rozkocham i unieszczęśliwię.

      – Ach, ty głupi! głupi!…

      Jak kuglarze japońscy szklanymi kulami, tak ci ludzie igrają ze śmiechem i lekko tym, co stanowi często ból i tragedię życia.

      Tuśka ma dziwną ochotę obejrzeć się, zobaczyć, jak wyglądają te kobiety i ten mężczyzna.

      Wieku ich nie może odgadnąć. Głosy ich są świeże i wygimnastykowane.

      Teraz aktorki coś szepcą pomiędzy sobą, ale cicho, tak że już nic dosłyszeć nie można.

      Nagle odzywa się mężczyzna:

      – Żeby też jedna z was miała tak śliczne włosy, jak ta dziewczynka, która siedzi przed nami.

      – Przecież ja mam także złote włosy.

      – Aha, eau de fée czy tam aureoline czy jak tam. Ale ta mała ma miękkie, jasne, długie…

      – Wielka historia… w jej wieku…

      – A… toteż to… w jej wieku!

      Pita siedzi nieporuszona, tylko uszki jej pokrywają się delikatną czerwienią i płoną wśród złotych włosów jak dwa płatki maku pomiędzy łanem zboża.

      – Co ty masz za pasję mówić nam przykre rzeczy? – pyta wreszcie jedna z kobiet.

      – Bo was lubię.

      – Daj mi lepiej tę różę… miętosisz ją cały wieczór, zwiędnie.

      – Nie. Dam ją tej panience, która ma takie śliczne włosy.

      I nagle Pita czuje, jak sponad jej ramienia na jej kolanka, w środek złożonych rąk spada śliczna, aksamitna, purpurowa róża.

      Kwiat jest wesoły, przystrojony kilku świeżymi i mokrymi listkami; dziecko mimo woli chwyta w paluszki łodygę kwiatu.

      Tuśka widzi doskonale, co zaszło, lecz doznaje dziwnego uczucia zmieszania. Nie wie, co ma robić. Czy pozwolić dziecku przyjąć ten kwiatek, rzucony z takim jakimś niedbałym wdziękiem przez nieznajomego aktora, czy zwrócić sama jako niewłaściwy i zbyt śmiały objaw przedwczesnego hołdu dla córki.

      Nie wie czemu, ale czuje, że to „towarzystwo”, lekkie i podobne do żonglerów cyrkowych na arenie życia, wyszydzi ją, jeśli okaże się zbyt surową. Pozostawić zaś tego kroku mężczyzny bez jakiejkolwiek interwencji niepodobna.

      W zakłopotaniu zwróciła się trochę profilem.

      Siedzący poza nią widzą jej ładne rysy, śliczny podbródek i ucho czerwieniące się jak płatek maku na tle złotych rozwichrzonych trochę włosów.

      – Szkoda, że nie mam drugiej róży! – mówi półgłosem mężczyzna.

      Tuśkę

Скачать книгу