Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska страница 19
Dziewczynka weszła na palcach, po swojemu, grzecznie i zaraz zbliżyła się do stołu.
Spod żakiecika wydobyła małą plecioną bombonierkę, ze złotej słomy, z wesołą, płomienną czerwoną kokardą na boku przykrycia.
Z prawdziwą radością Pita obejrzała kilkakrotnie śliczne cacko i ustawiła je na stole.
Potem zbliżyła się do lustra, wzięła szczotkę i zaczęła gładzić włosy, wzburzone i rozrzucone w nieładzie.
Tuśka widziała odbitą w lustrze twarzyczkę córki i zdziwił ją wyraz nie znany jej poprzednio.
Dziewczynka uśmiechała się cała – oczy, usta, uszki, nosek – wszystko drgało uśmiechem. Blada zwykle cera twarzy miała lekko różowe jakby pasma podskórne. Zwłaszcza czoło, nosek i bródka, zarumienione, nabrały koloru ślicznych płatków róży.
Lecz Tuśka widziała w tym zaróżowieniu szkodliwe dla cery „opalenie” i jako matka dbała o piękność córki, uczuła się zaniepokojoną.
Usiadła na łóżku wołając głośno:
– Pita!
Dziewczyna drgnęła. Przybrała układną minkę, lecz uśmiech tak przywarł jej do buzi, iż od razu spędzić go nie zdołała.
– Słucham mamy!
– Jak ty wyglądasz? Jak upiór? Gdzie ty byłaś? Czy chcesz wyglądać tak ślicznie, jak gaździna? Jak się w Warszawie pokażesz?… Przejrzyj się w lustrze… do czego jesteś podobna!
Pita posłuszna spojrzała w lustro i zawstydzona spuściła oczy.
Uśmiech znikał powoli, jak obłok zbyt jasny i różowy o wczesnym świcie.
– Coś ty postawiła na stole?
Teraz już Pita była zupełnie zmieszana.
Skurczyła ramionka i zaczęła wykręcać sobie palce.
– To proszę mamuńci… ten pan, co obok nas… dał mi cukierki…
– Jak? co?
Tuśka uczuła się tak zdumioną, iż jednym susem zeskoczyła z łóżka.
Włosy jej rozleciały się we śnie na ramiona.
Była prześliczna, choć twarz świeciła się zanadto.
– Jak mogłaś przyjąć coś od nieznajomego? Co to za maniery? Gdyby ojciec wiedział, gniewałby się strasznie.
– Proszę mamci… ten pan bardzo jest grzeczny. Sam do mnie podszedł, jakem siedziała na belce, i pierwszy zaczął mówić. A potem, proszę mamuńci, to jest ten sam pan, który wczoraj był w teatrze… To on mi rzucił na kolana różę…
– Co?
– Tak, proszę mamuńci. On jest bardzo zabawny. Udaje psy, koty, osła, udaje, że niby drzewo piłuje, a także, że ktoś sobie głowę rozbije, albo znów, że bębny warczą… albo…
Pita ożywiła się. Uśmiech wypłynął na jej twarzyczkę przy wyliczaniu talentów nowego znajomego. Połykała ślinę, robiła „ciup” ustami, ożyło w niej dziecko.
Lecz Tuśka doznała niewytłumaczonego oburzenia.
Ten pan drażnił jej nerwy od rana.
Bezwiednie to rozdrażnienie już istniało w nocy, bo Tuśka, nie mogąc spać, przypomniała sobie jego na wpół zuchwałe, na wpół łaszące się wejrzenie, gdy po usunięciu natrętnego górala patrzał jej w oczy.
Los teraz czyni z tego człowieka jej sąsiada i każe jej znosić jakieś wyskoki błazeńskiego humoru, który ona uważa za nieprzyzwoitość w wysokim stopniu.
Zbliża się więc szybko do stołu i bierze w rękę bombonierkę.
– Oddasz ją natychmiast temu panu – mówi surowo, marszcząc brwi, starannie szczotką wyczesane. – I proszę nie wdawać się w żadne rozmowy z tym człowiekiem, bo to jest ktoś źle wychowany i nie z naszej sfery.
Pita bierze w rękę bombonierkę. Cień smutku pokrywa jej buzię. Widać, że nie żal jej bombonierki, lecz przykro jej, że będzie musiała niegrzecznością zapłacić za uprzejmość sąsiada. Kieruje się posłusznie ku wyjściu, lecz równocześnie coś miga przed oknami drugiej pustej izby, od której Tuśka zostawia drzwi otwarte, aby mieć jak najwięcej powietrza.
Pita zatrzymuje się na środku pokoju.
– Ten pan pojechał na rowerze.
– Idź… Jeżeli okno otwarte od jego pokoju, postaw bombonierkę na oknie, jeżeli zamknięte, oddaj gaździnie i każ, niech mu do izby zaniesie.
Grzecznie, drobnymi kroczkami Pita wychodzi z pokoju.
Razem z nią ten tryumfalny, płomienny, zuchwały węzeł czerwonej kokardy niknie i znów jakoś bezbarwnie robi się w izbie. Tuśka unika takich „wyzywających” kolorów uważając, że są mauvais genre[9] i nieodpowiednie dla przyzwoitych kobiet. Więc – blade, szare, białe co najwyżej.
Nawet Pita jest jakby poświęcona „przyzwoitym nerwom”.
Aż tu nagle czerwony fontaź jak mak świeżo zerwany.
A potem ten fontaź ma w sobie coś z zuchwalstwa czerwonych warg ofiarodawcy.
Czego ten aktor chce? Czemu się jej narzuca?… Właściwie nie narzuca się.
Wczorajsze jego postępowanie było dość poprawne, a że dziś dał dziecku cukierki…
Jednak…
Tuśka czuje się niemile zaniepokojoną. Doznaje tego wrażenia, gdy służąca za wcześnie bez pytania na wiosnę okna pootwiera i w ciepło, nagromadzone przez zimę, nagle uderzy prąd chłodu wilgotnego wiosny i jakaś jasność, przed którą drżą fikusy i palmy, śpiące w cieniu firanek.
– Gdy będzie zanadto się narzucał, wyprowadzę się… – myśli siadając przed lustrem.
Przypomina się jej to wczorajsze jego powiedzenie.
– Szkoda, że nie mam drugiej róży…
I zaczyna przed lustrem pozować na kobietę prześladowaną uwielbieniem i bardzo obrażoną w godności uczciwej kobiety.
Gdy go spotkam, pozna po zmarszczeniu brwi, po całym wyrazie twarzy, że się pomylił…
Marszczy brwi, przybiera twarz Junony. Jest jej z tym dobrze, bo ma ładny równy nos i okrągło zarysowaną brodę.
Lecz równocześnie jakiś głos jej szepce:
– Jakaś ty głupia – to nie jest żadne uwielbienie z jego strony. Ot… źle wychowany i za wesoły…
9