Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska страница 18
Nagle w sieni ozwał się stłumiony odgłos warczącego bębna.
Tuśka i Pita zwróciły głowy ku drzwiom.
Warczenie bębna uporczywie rozlegało się niedaleko ich drzwi i wypełniało całą sień.
Oczy Pity wyrażały znów nie znany u niej wyraz zachwytu.
Natomiast Tuśka zapłonęła cała od gniewu.
– Nie, tego już nadto!
– O! mamo! – szepnęła Pita – to już niepodobna, żeby to człowiek naśladował… Ten pan musi mieć bęben.
Tuśka sczesała szybko włosy z czoła, zapięła na piersiach niebieską, flanelową matinkę i pobiegła ku drzwiom.
Otworzyła je jednym szarpnięciem i wychyliła się ku sieni.
Sień była ciemna, bo drzwi od ulicy były zamknięte.
Przy ścianie Tuśka dostrzegła pochylonego nad rowerem mężczyznę.
Ukośny promień światła z drzwi przez nią uchylonych oświecił pająkowate, błyszczące koła i nogę, i rękę schylonego mężczyzny, który, odziany w szarą, flanelową koszulę, sportowe spodnie, czarne pończochy i żółte buty, majstrował coś koło roweru.
Majstrowanie to nie przeszkodziło mu widocznie w dawaniu folgi swemu dobremu humorowi, bo „na gębusi” udawał przedziwnie łomot bębna. Do uszu Tuśki doleciały słowa łączące się w warczenie pałek walących w oślą skórę.
Tuśka przerwała szybko ową zbyt ranną pobudkę.
– Przepraszam pana! – wyrzekła głosem podniesionym i niemiłym – czy można prosić o spokój? Przyjechałam dla leczenia się, a nie dla denerwowania…
Mężczyzna nie zdołał jeszcze podnieść głowy, kiedy Tuśka zniknęła w swoim pokoju, zatrzaskując drzwi tak silnie, iż sama się tym faktem zgorszyła.
Warczenie bębna ucichło.
Jakieś ciche kroki przebiegły sień i nastała ogromna cisza.
Nagle, prawie pod oknami, rozległo się cichutkie świergotanie ptasząt.
– O!… – wyrzekła Pita.
Lecz Tuśka spojrzała na nią spod brwi ściągniętych.
– Moje dziecko, proszę cię, masz pilnik i opiłuj sobie równo paznokcie. Rosną ci w festony. Zamiast zajmować się błazeństwami tego pana, pilnuj, żebyś, gdy dorośniesz, nie potrzebowała się rumienić za źle utrzymane ręce.
Pita wzięła pilnik i zaczęła z nadzwyczajną wprawą manewrować koło swoich paznokci.
Tuśka wzięła w rękę list męża, który dostała wczoraj, wróciwszy z teatru.
Był to szary, przeciętny list, niezmiernie smutny w tej swojej obojętności zrezygnowanego człowieka. Czytając go, widziało się zielone palto, schylone plecy i zagasłe oczy. Tak jakby myśli jaśniejsze omijały starannie ten umysł i nawet nie zwabione nigdy już nie biegły w tę stronę. Było to beznadziejne dla siebie, słabonadziejne dla innych. Mimo to spełnienie obowiązku wiodło go po szynach dobrze ułożonych przez porządek przyjęty milczącym ogólnoludzkim układem.
„Moja droga Tuśko! Bardzo się cieszę, że zajechałyście zdrowo i szczęśliwie do Zakopanego. Zmartwiło mnie to, co piszesz o ciągłym deszczu, ale tam nawet deszczowe powietrze jest zdrowsze niż tu w Warszawie w najświetniejszą pogodę. Proszę cię więc, lecz się pilnie i każ Picie, aby piła mleko i przebywała na świeżym powietrzu jak najwięcej. Spotkałem wczoraj, wracając z biura, doktora i ten polecił mi to ci napisać. Dywany i portiery już wytrzepane i złożone. Kwiaty podczas deszczu kazałem stróżowi wynieść na dziedziniec. Duża palma ma mszyce, ale obmywać ją będę tytoniem. – Mam teraz dużo czasu, to mi zajmie wieczory. Chłopcy wybornie się na wsi mają. Zbierają się do ciebie napisać. Kończę już, bo muszę iść do biura. Przyjmij serdeczne ucałowania dla ciebie i dla Pity —
Ani słowa o sobie, tylko to krótkie „idę do biura”, „wracam z biura”, a potem: „będę obmywał palmy wieczorami”.
W Tuśce jednak nie zadrgało nic, nie pomyślała nawet, jaka melancholia jest w sytuacji tego spracowanego człowieka, który w letnie upały, wróciwszy od jarzma biurowego, za całą rozrywkę ma miednicę, gąbkę i chronienie od śmierci roślinę znędzniałą w miejskim kurzu tak, jak on sam.
Według niej, on wypełnia swój obowiązek. Ożenił się, miał dzieci, powinien był zapracować na wyżywienie i uzdrowotnienie całej rodziny.
Taka była ustawa społeczna.
Złożyła list i schowała go pod lusterko.
Sama zwróciła się ku córce.
– Wypiłaś mleko?
– Tak, proszę mamusi.
– Weź kapelusz i wyjdź przed dom. Możesz pospacerować naokoło domu, tylko nie oddalaj się na drogę, nie chodź po słońcu i uważaj na buciki. A… weź mitynki… A oddychaj ustami, nie nosem – dosyć to powietrze kosztuje[8]. Nie potrzebujesz go sobie żałować.
Pita włożyła ładny ogrodowy kapelusz i cichutko, biała, kształtna, milutka, wysunęła się z izby.
Tuśka tymczasem ziewnęła i powoli skierowała się w stronę łóżka.
Anemia ją trapiła, przejawiając się w ciągłej senności.
Spoza opuszczonej na otwarte okna firanki płynęła jasność słoneczna.
Coraz silniej rozpachniało się drzewo chałupy, a woń ta była dziwnie rozkoszna i upajająca.
Zmieszane głosy ludzkie, dzwonek roweru, czasem turkot furki, brzęk pod powałą tańczących much podnosił senność atmosfery.
Tuśce zdawało się chwilami, że słyszy głos Pity, to znów jakiś męski głos śmiał się serdecznie, potem ćwierkały ptaki, cichutko ozwały się skrzypce, zarżał daleko koń…
Chciała oczy otworzyć, zawołać córkę, ale sił jej nie stawało. Senność dziwna ją ogarniała.
Powietrze silne, górskie, czyste, upajało ją jak stare, kuracyjne wino.
I nagle z oddali doleciał ją warkot bębna… przerywany śmiechem, i znów warkot, a potem śmiech.
Głowa Tuśki uniosła się trochę, potem opadła w poduszki. Cała twarz młodej kobiety, oplątana złotym welonem włosów, przeświecała lekką różowością przez jasne pasma.
Próbowała odsunąć włosy z rzęsów, z twarzy. Sił jej nie stało.
Zasnęła.
VIII
8