Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska страница 3
Konwulsją mózgu był w tej chwili żal Tuśki do męża za to, że tylko taką, nie zaś większą sumę zdołał dać jej „na Zakopane”.
Wprawdzie wiedziała, z jaką trudnością zbierał i te pieniądze, lecz to jej nie rozbrajało.
Przeciwnie, ogarniała ją pewna pogarda teraz, gdy go nie widziała przed sobą w zniszczonym paltocie i z pokrajaną bruzdami twarzą.
– A wreszcie mógł wziąć palto na wypłaty – pomyślała wyruszając ramionami – ja to robię, a korona mi z głowy nie spada. Skoro mi da miesięczną pensję na dom, zanoszę ratę do krawcowej i wszystko jest w porządku. Nie chodzę nigdy jak dziadówka…
Zastanowiła się, iż zanadto zajmuje się mężem i jego paltotem.
– Niech sobie robi, co chce. To przecież jego, nie moje pieniądze…
Poszła za mąż bez posagu, tak, miała tylko porządną, obywatelską wyprawę. Ale on wiedział, że bierze pannę z dobrego domu i że musi „starać się o to”, aby miała to, do czego przywykła.
„Starał się” – i zdaje się, że to było zupełnie naturalne.
Ona nawzajem starała się być dobrą żoną i dobrą matką. Płaciła mu uprzejmością za jego uprzejmość. Ich świat wewnętrzno-zewnętrzny był w porządku.
Dwanaście lat pilnowała usilnie, aby nic ze zbytecznych i targających spokój i pewną przyjętą równowagę odruchów nie wypłynęło na powierzchnię, pod którą kryli swe zagadkowe głowy.
I dlatego z dumą osądziła, że jest „stróżem domowego ogniska”.
Mimo to dziś właśnie i dlatego może głównie, iż oddaliła się od owego „ogniska”, przesiąkłego wilgocią bezustannie zlewanych wodą fikusów, palm i rododendronów, czuła w sobie jakiś niepokój, coś niewyraźnego, tak jakby patrzała na jakąś źle odgrywaną komedię z wysokiej galerii.
Może dlatego, że dziś w cukierni przeczytała w jednej z galicyjskich gazet obszerny felieton, noszący w sobie myśl, a na grzbiecie tytuł Starzy i młodzi.
Szeregi literek drobnych, ustawionych rzędami, wywoływały wieczystą walkę pomiędzy tymi, którzy odchodzą, a tymi, którzy przychodzą.
„Dziś – tak jak zresztą zawsze – ojcowie i dzieci, starzy i młodzi, nie tylko że się nie rozumieją, ale nie mają ochoty nawet się porozumieć. A przecież powinni żyć we wzajemnych wielkich ustępstwach, biorąc pod uwagę, że z tych ustępstw może wykwitnąć dla wszystkich zrozumienie Prawdy życiowej. Jeśli starsi bólem doświadczenia Prawdę tę zrozumieli, jeśli młodsi ogniem i siłą intuicji Prawdę odgadli, toć powinni wzajemnie oddać ją sobie i dzielić się nią z pośpiechem dobrych mędrców, którzy nie chcą nieść swych mądrości do grobowej ciemni, lecz czynią z nich jasną lampę, płonącą z uczynną chęcią na świat cały”.
Takie były słowa i treść główna artykułu.
– Właściwie, po co to pisać i o co im chodzi? U nas żyjemy wszyscy w zgodzie, a każde z nas, rodziców, chętnie i o ile może, przerabia zadania i dopomaga w nauce dzieciom – myślała Tuśka.
– Zapalamy ową lampę… – uśmiechnęła się – zapalamy niemal co dzień: ja nad francuszczyzną Pity, on nad matematyką chłopców…
Powstała od okna, rada, że znalazła jakieś wyjście z koła, w którym niespodziewanie błądzić zaczęła.
– I po co to pisać… młodzieży podsuwać myśli, że jest nie zrozumianą? Takie artykuły oddają najgorszą przysługę rodzicom. Nic więcej.
Przechyliła się przez okno, aby je zamknąć. Z dołu coraz silniej wiała pleśń grobowa zastygającego powoli życia.
– Malaryczne miasto! – wstrząsnęła się Tuśka.
Lecz równocześnie z owym odczuciem dreszczu, czającej się zgniłej febry, coś niepojętego, a zarazem nader silnego, uczepiło się jej ramion.
Była to zgniła, cieplarniana atmosfera utajonej i grzecznością pokrytej niepewności, jaka moralnie owiewała ją, ile razy w Warszawie powracała do „domu” z zamiejskiej wycieczki.
Uczuła, że nigdy nie pojmie obecnego stanu duszy tego miasta, nad którym z czerpakami na rozpiętych skrzydłach czekało odziane w czerń – jego Przeznaczenie.
– A zresztą… po co? – pomyślała zamykając okno.
Podeszła do stołu i zaczęła przyglądać się kupionym aplikacjom.
Zmartwiła się, że przy świetle gorzej wyglądają niż we dnie.
– Znów mnie oszukali – pomyślała ze złością.
Manią jej była ta myśl, że ją wszyscy okradają i oszukują w haniebny sposób.
Nagle zastanowiła się.
W sąsiednim numerze mówiono głośno, coraz głośniej, nie troszcząc się, iż drzwi, ironicznie zastawione komodą, całe podziurawione są jak rzeszoto; przez te dziury i szpary filtrowały wyrazy z dokładnością zupełną.
Odzywały się dwa głosy – męski i kobiecy.
Ten ostatni dominował, podkreślany charakterystycznym podciąganiem nosa – forpocztą płaczu.
Zresztą było to nawet dość tragiczne, tym tragiczniejsze, że głos męski nie tracił ani na chwilę swobody i raz przyjętego tonu.
Zdawało się, że to ktoś, wybornie władający lejcami, z wysokiego kozła prowadzi dobrze sprzęgniętą czwórkę i ciągle jednaką linią drogi raz wytkniętej jedzie, jedzie bez chwili utraty równowagi.
Tak brzmiał głos męski, spokojny, pewny siebie, młody, łamiący się jeszcze niskimi tony, to tenorowym brzmieniem.
Lecz były to tylko oznaki zewnętrzne, bo tak jak głos i cały charakter był dobrze ustawiony i niełamliwy wewnętrznie.
Natomiast głos kobiecy rozwiewał się i był niepewny. Ni to pokorny, ni to ostry, ale cały przepojony na wskroś kobiecością. Szamotało się to, otłukało po ścianach hotelowego numerku, cichło, pełzło, próbowało grozić, a w gruncie rzeczy miało w sobie tragizm bezbronności powszedniej, podniesionej właśnie tą powszedniością do rozmiarów bólu i katastrofy.
– No, tak… ale cóż będzie z dzieckiem? – pytał głos kobiecy.
– Co ma być?… będą z niej ludzie… – odpowiada głos męski.
Zalega milczenie.
– Ona się często pyta o tatusia. Nie wiem, co jej odpowiedzieć.
– Powiedz jej, że tatuś pojechał do Ameryki po posag dla niej.
– Ach, nie… tak nie można.