Sezonowa miłość. Gabriela Zapolska
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Sezonowa miłość - Gabriela Zapolska страница 5
Od Pomyłek aż drży i jęczy w przestworzu. Błądzą i mylą się ciągle w poszukiwaniu jedności. W spotkaniach i próbach powstają nowe życia, lecz najczęściej to nieharmonijne właśnie zlanie się dwóch istot w trzecią jedną, to ten dysonans, ta walka, to rwanie się i ujadanie, rozpaczliwie uwięzione w nowej, nieszczęsnej istocie…
Tam daleko, w Łodzi, mała dziewczynka, zgrabniuchna figurka o zdziwionych i trochę mętnych źrenicach i o silnie rozwiniętej inteligencji nie oczekiwanych na klombie ustaw społecznych kwiatów…
Tak, tak, taka mała dziewczynka.
Pani Tuśka cała aż zastygła w oczekiwaniu katastrofy. Życzy sobie, by tamta kobieta miała siłę wielką, miała i swoją siłę, i jej, Tuśki, siłę odwetu choćby słownego. Zdaje się jej, że to właśnie jest doskonały moment, jedyna chwila, w której może być mowa o całej, pełnej nienawiści, nieprawości podobnego postąpienia.
Tuśka ma w sobie w tej chwili chęć i siłę świeżą, bo nigdy nie potrzebowała zużywać jej w tym kierunku. Jej zatargi ciche z mężem były zupełnie innej natury. Nie było w nich nic ogólnoludzkiego ani tego tajemniczego i groźnego, jakie drży tam, przez ścianę.
Więc…
Łkanie prawie zupełnie cichnie.
Słychać tylko jęk słaby – ot, jakby postrzelone zwierzę skarżyło się gdzieś w głębi lasu.
– Czemu ona płacze? czemu nie mówi?
Lecz teraz słychać kroki mężczyzny ciche i układne.
– Kiciątko!… – mówi mężczyzna – niech kiciątko nie płacze.
Przez Tuśkę przebiega mróz od tych kilku słów.
Taki słodki, miły głos. Takie proste słowa i to „kiciątko” nigdy nie słyszane. Zupełnie jakby ktoś aksamitną łapką gładził, pieścił, tulił.
*
– Kiciątko!…
– Och, ty!… ty!…
I potem prawie szeptem jeszcze wśród łkania:
– Mój! mój!…
– Jak? co?
Więc nic. Żadnych wyrzutów? Żadnej siły? Żadnego majestatu? Żadnych wrogów naprzeciw siebie, ziejących wieczystą nienawiścią i męką?
Takie marne słowo wzniecające dreszcze, jedno „kiciątko” i zaraz zarzucanie na szyję rąk, przemoczonych łzami, przytulenie twarzy, jeszcze gorącej i nabrzmiałej od tarzania się po rozrzuconych dokoła włosach.
I to wszystko dla jednego słowa.
– Tak – ale jakie to! jakie!
Wszystko jedno! ona nie powinna była, nie powinna.
Tak myśli Tuśka, tak chce myśleć Tuśka, bo w gruncie rzeczy druga jej warstwa myśli coś zupełnie innego, myśli owym dreszczem, a raczej odczuciem owego dreszczu, jaki przejął ją, gdy słyszała to proste, a tak aksamitne słowo: „kiciątko”.
Tymczasem tam, przeze drzwi, aż się rozszemrało od pocałunków i dobrych słów.
– Więc – mój! dlaczegoś o mnie zapomniał? – pocałuj!… jak dawniej… pamiętasz? – zwłaszcza to „pamiętasz”.
To ona!
A on?
Niewiele słów, lecz ręce zarzucił na jej szyję, włosy gładzi i mówi:
– Kiciątko… a złe, a ładne zawsze…
W Tuśce coś się aż kłębi, aż unosi od sprzecznych uczuć. Za gardło ją chwyta niby rozrzewnienie nieokreślone, którego zanalizować nie umie, jakiś żal, złość, pogarda dla siebie, dla tamtej przebaczającej, dla kobiet w ogóle. Przebacza, słania się w ramiona. Och! głupia! nędzna!
Takiego pozoru chwyta się Tuśka, ażeby pokryć nim wzruszenie, dreszcz, żal i to coś, jakby zazdrość czegoś nieznanego, a przecież pełnego okrytej dla niej brylantową zasłoną strony życiowej.
Więc porywa się i przez chwilę traci prawie przytomność z podniecającego ją uczucia gniewu.
– Nędzna, przebaczyła!…
Do dzwonka się rzuca i przyciska guzik.
Tak, tak, to bezwstyd takie przebaczenie, ta kobieta ma, na co zasłużyła. Dobrze zrobił, że ją opuścił.
Wchodzi pokojowa, ta sama, która straciła szacunek dla Tuśki, za to, że Tuśka przynosi w papierze szynkę do hotelu.
Tuśka pragnie zrehabilitować się w oczach tej dziewczyny.
– Proszę iść do tamtego numeru i powiedzieć tym państwu, żeby się inaczej zachowywali. Nie jestem przyzwyczajona znosić coś podobnego!
Dziewczyna patrzy szeroko rozwartymi oczami na wzburzoną twarz Tuśki.
– Proszę pani…
– Proszę iść…
– Dobrze, proszę jaśnie pani!
Rozkazujący gest, wspaniała mina naprawiły to, co zepsuło pół funta szynki. Dziewczyna wysunęła się cicho i za chwilę słychać było, jak szeptem coś przekładała w sąsiednim pokoju, tłumaczyła „tym państwu”…
Rozległ się szczery, serdeczny wybuch śmiechu i równocześnie pokorne prawie tłumaczenie się kobiety:
– Ale cóż znowu? Ta pani zwariowała?… My przecież nie robimy nic złego!…
Tuśka drżała teraz jak w febrze i chodziła gorączkowo po pokoju, potrącając meble.
Nienawidziła i siebie, i ich, tych dwoje, którym czuła, że wyrządza krzywdę, obelgę, że policzkuje tamtą kobietę niesłusznie, bo przecież była w prawie przebaczyć, gdy chciała.
Mężczyzna zadecydował nagle.
– Chodźmy stąd. I tak chciałem coś zjeść. Przejdziemy się.
– Dobrze, chodźmy. To jakaś zła kobieta ta pani!
Wychodzą.
Zła kobieta.
Teraz