Drapieżca. Александр Конторович
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Drapieżca - Александр Конторович страница 14
Jak szybko pojawi się umyślny? Jeśli wszystko dobrze obliczyłem, nie przyjdzie mi długo czekać. W poprzedniej pracy jakiś czas zajmowałem się organizacją logistyki. I musiałem brać wtedy pod uwagę wiele przeróżnych parametrów, w tym i prędkość, z jaką przemieszcza się nasz kurier. Tak, że ośmielam się mieć nadzieję, iż moje szacunki okażą się dokładne.
O! Drzwi na dole zaskrzypiały! No, no i kto tu do nas pierwszy zawita? Nie, no oczywiście żywiłem pewne nadzieje, ale żeby tak! W drzwiach pojawił się ten sam znajomy podpatrywacz! No, chłopie, do ciebie to ja mam oddzielne pretensje.
– Eee… – odzywa się z pewnym zakłopotaniem, wyraźnie nie spodziewał się, że kogoś tu spotka.
– Siadaj! – Kiwam w kierunku podłogi.
– Czego, kurr… – wybucha szczeniak.
I natychmiast milknie – spod stołu nieprzyjaźnie spogląda lufa prawie-obrzyna.
To faktycznie szczeniak – mizerny i jakiś taki zaniedbany. Na takich, jak on mówią, że jest „na gigancie”. Ale mimo wszystko próbuje chojraczyć, co w sumie można zrozumieć. Takiego gnojka to całe życie ktoś kopie. Posyłają po piwo, papierosy, dupeczki. A tu nagle sam mógł na kogoś nawrzeszczeć, a kumple za plecami robili za polisę ubezpieczeniową od szybkiego spotkania czyjejś pięści z chamską mordą. Spodobało mu się. Uznał, że teraz to już na pewno złapał Pana Boga za nogi. I nagle brutalna rzeczywistość i bardzo nieprzyjemne lądowanie. Na poprzednim miejscu. A dusza boli!
– No co ty… – Dureń, nie może się powstrzymać, licząc nie wiadomo na co.
Mógłby być jednak uważniejszy. Nie bez powodu obok mnie leży deska do krojenia, nie bez powodu. Dobra, stara. Gruba. Na takiej bardzo wygodnie się kroi. Pożyteczna rzecz. W wielu aspektach. I bardzo dobrze lata. Tak więc, kiedy ciężki kawałek drewna zostawił swój odcisk na bezczelnej gębie, smark gwałtownie przestał pyskować. Nieoczekiwanie gra w ping-ponga okazała się wcale pożyteczna. Rzut był celny i mocny. I całkiem nieźle wyszło, klient się zadławił i wszystkie słowa, które miały wylecieć mu z ust, nigdy nie zostały wypowiedziane.
– Czyżby ktoś ci pozwolił mówić? – pytam ujmująco. Nasz dyrektor kadr miał taką manierę mówienia. Uprzejmy taki i wielu się na to nabierało. Niby grzecznie, a spróbuj tylko coś miauknąć!
Małolat milczy, wycierając krew z rozbitych warg. I słusznie – na tym samym stole, leży jeszcze żelazko. Też stare, jeszcze żeliwne. Jeśli takie rąbnie w jadaczkę, to już mówić się nie uda. W ogóle nigdy.
– A będziesz mi tu szczekać nie na temat, przestrzelę ci, w chuj, kolano. I tu zostawię. Zanim przybiegną twoi kumple, całkiem się wykrwawisz. I tak zdechniesz. Kiwnij głową, jeśli dotarło.
Ostatnie słowa wrzeszczę na całe gardło – klient aż wzdraga! Kiwa głową. Boi się. Nawet, ja sam boję się swoich słów! Głównie tego, że to wszystko trzeba będzie zrobić w rzeczywistości. To tylko na filmach łatwo naciska się na spust, a w życiu inaczej. Zatem krzyczę, starając się donośnym głosem dodać odwagi samemu sobie.
– Gdzie twoi kumple?
– Niedaleko. Dziesiąty dom, co na Karpowa.
– Mieszkanie?
– Szesnaście.
Znam ten dom. Na parterze znajdował się tam sklep. Wychodzi na to, że bandyci na czwartym mieszkają. Normalne, stamtąd mają bardzo dobry widok.
– Ilu?
– Dwóch.
– Wtedy to oni z tobą byli?
– Jeden, Miszka Twardziel. Walerka został na bazie.
Aha. I bazę swoją mają. Weźmiemy to pod uwagę.
– Gdzie jest baza i ilu tam ludzi?
Plącząc się w zeznaniach i myląc słowa, małolat pospiesznie mówi wszystko, co wie. A czemu on taki elokwentny i tak głośno mówi?
– Ciszej! Stul pysk! Ziewniesz i mogiła!
Coś tu nie pasuje. Gówniarz, owszem, jest przerażony. I krew z rozbitej wargi wciąż mu płynie, ale to jeszcze nie powód tak hałasować!
Odsuwam się głębiej w kąt i chwytam mocno broń, by być w pogotowiu. Z hukiem otwierają się drzwi, tak, że od uderzenia o ścianę skądś z góry sypie się kurz i tynk. I na progu pojawiają się dwie męskie postacie.
Bach! O ja cię… Nie, no w zasadzie to widziałem, jak strzela broń myśliwska. Nawet sam kiedyś strzelałem. Na polowaniu. Na świeżym powietrzu. A nie w wąskim korytarzu wewnątrz mieszkania. Tutaj to robi całkiem inne wrażenie.
Z brzękiem sypie się szyba okienna za moimi plecami – chyba od wystrzału. Z piskiem rykoszetują od ściany kawałeczki ołowiu – pierwszy nabój był właśnie śrutowy, aby od razu wszystkim się dostało, jakby co.
I wszystkim się dostało. Smark spływa krwią, widocznie drasnęło go w twarz. Jeden z tych, co weszli, przyciska się do ściany – tego trafiło w ramię. Wyłączony z walki, prawa ręka bezwładna. A trzeciego to ja nie widzę. To znaczy, nie widzę całego. Tylko nogi – bo odrzuciło go aż na schody. Czy to on sam tak upadł? Tak czy inaczej, nogi lekko drgają. Zabity? Kur…
Stopniowo wraca mi słuch, przeciąg powoli unosi dym na ulicę. Jednak im dostało się mocniej – lufa była skierowana na nich! Wychodzi na to, że i po uszach też dostali solidniej niż ja. Cholera!
Szarpię drewienko, przeładowuję strzelbę. Byłoby ze mną krucho, gdyby teraz się na mnie rzucili! Gdzie tam… prawie się zesrali. Smarkaczowi w ogóle drżą usta – zaraz się rozryczy. A jakże! Dostał w pysk deską do krojenia, o mało nie strzelili w gębę. Ja to bym pewnie całkowicie odleciał.
– Na podłogę!
Padli obydwaj, aż parkiet podskoczył.
Wstaję i nachylam się w bok, żeby widzieć drzwi wejściowe. A dupa tam!– tylko nogi leżącego mogę stąd zobaczyć. Żywy, bydlak. Rusza łapami.
– Hej, ty! Wciągnij go do środka!
Ranny w ramię, wystraszony kiwa głową, na znak, że zrozumiał. I chwytając zdrową ręką za but, wlecze do przedpokoju leżącego na plecach towarzysza.
O-ja-cię. Temu to całą pierś przeorało! Najprawdopodobniej nie wyżyje.