Drapieżca. Александр Конторович
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Drapieżca - Александр Конторович страница 10
Szybko przeszukuję pokój, ale oprócz kilku paczek papierosów i porozrzucanych wszędzie papierów znajduję tylko niezaczętą butelkę wódki. I tyle. No dobrze, przecież Witka sam tu nie siedział, są inne gabinety. I były. I nie bardzo różniły się od tego. Tyle że panował tam mniejszy bajzel.
Odkopałem otwarte pudełka cukierków, napoczęte butelki koniaku i dwie puszki piwa. I takie tam niepoważne drobiazgi. Na wieszaku odkryłem torbę z laptopem. Dość starym, ale na pierwszy rzut oka działającym. Choć, poziom naładowania baterii był kiepściutki. Szlag, to co, wychodzi na to, że się tu na próżno pchałem?
Witia lubił sobie dogadzać i na jako takie zapasy można było bezwzględnie liczyć. A tu porażka! Plunąłem na wszystko i ruszyłem do pokoju managerów, tam pokopię.
Mogłem sobie darować. Wracam do gabinetu szefa i rozwalam się w eleganckim fotelu. Coś tu jednak ocalało. Łyk koniaku, dwa cukierki i ponury nastrój trochę odpuścił.
Szlag… I co my mamy w aktywach? Na tych zapasach przeżyję jakieś dwa, trzy dni. To plus. Mam dach nad głową, to też nieźle. Mocno wątpię, żeby w najbliższym czasie ktoś chciał się tu włamywać. Trzeba będzie przytargać różne śmieci i zawalić nimi drzwi wejściowe – i tak nie będę z nich korzystać. Przez skrzynkę spokojniej.
Chwila! Skaczę na równe nogi. Pokój wypoczynkowy. Był przecież! Wcześniej stał tam serwer, potem, kiedy te wszystkie hakerskie numerki się zakończyły, Witka zataszczył do tego pomieszczenia seksodrom. Jak takie łóżko przelazło przez drzwi? Jak nic w częściach zanosili. Drzwi… gdzieś tu powinny być. Znalazłem je dość szybko, znacznie więcej czasu zajęło mi zrozumienie, jak się otwierają. Rozwalać ich nie chciałem, mogą się przydać. W końcu regał drgnął i bezdźwięcznie obrócił się na zawiasach. Aha.
Tak, seksodrom jest. I to normalnie odlotowy (ech, wziąć by tu teraz tamtą dziewczynę)! Był także stosik świeżej pościeli i kilka paczek prezerwatyw. O, to zaprawdę towar pierwszej potrzeby! Gdzie są te baby… No, u Makara to na pewno. Widziałem kołyszące się na sznurku staniki i inne takie… hmm… bieliźniane detale. Jakoś wątpię, że ludzie Makara noszą podobne rzeczy. Tylko, co mi z tego?
Luksusowa plazma na pół ściany, natrysk (bez wody) w składziku – i finito. Więcej nic, jeśli nie liczyć różnych tam żeli i golarki z zestawem zapasowych ostrzy. No i dobrze, przynajmniej mordę ogolę, bo zarosłem jak dzikus. A z myciem teraz, że trudno gorzej – wody przecież brak! Nawet do kibla trzeba wychodzić na dwór. Inaczej szybko się uduszę.
Podsumujmy: mam teraz dobrze zamaskowaną metę, eleganckie łoże z pewnym zapasem pościeli, golarkę, różne tam żele intymne i tyle. A tak! Są jeszcze prezerwatywy! Francuskie, drogi towar! Tylko komu by to opchnąć…
Zaraz! Opchnąć! Coś mi zaświtało. Nie, nie w sensie wycieczki z tym towarem do Francji (choć z takiej możliwości wcześniej też bym nie zrezygnował!), tylko coś bardziej realnego.
Idąc po ulicach z brygadą rozpruwaczy widziałem splądrowane sklepy. I jeszcze wtedy zakiełkowało we mnie pewne podejrzenie na ten temat – coś za szybko udało się wykręcić takie numery!
Ile czasu przesiedzieliśmy za miastem, wykonując pilną pracę? Bez żadnego kontaktu ze światem zewnętrznym – prawie dwa tygodnie. I co, w tym czasie wszyscy skapnęli się, że trzeba zwiewać z miasta?
Zdecydowanie nie we wszystkich mieszkaniach, które pruliśmy, były ślady pospiesznego pakowania. Czyli, ludzi wywieźli. I to najprawdopodobniej w sposób mniej więcej zorganizowany. A gdzie się podziała policja? Właśnie, dobre pytanie.
Tak, sklepy rozgrabili. Oczywiste, że zrobili to, kiedy policja nie mogła już temu przeszkodzić. Znaczy, nie w czasie ewakuacji. Wtedy, wręcz przeciwnie, wszyscy stróże porządku powinni mieć oczy dookoła głowy. Ład publiczny, jak to mówią, podtrzymywać.
Ewakuacja takiego miasta to doba – dwie, minimum. Jak nie więcej. Ale my przesiedzieliśmy w pensjonacie dwa tygodnie! No trochę czasu przespałem w domu. Wiadomości, kretyn, w telewizji oglądałem! Wtedy, kiedy trzeba było brać nogi za pas! A ja słuchałem kolejnych bajek opowiadanych przez nawiedzone gadające głowy. Potem Galpierin, próba wyjazdu i bezsenna noc na klatce schodowej. Koło zaminowanego mieszkania, aha…
Przypomniałem sobie pierwszy splądrowany sklep – to znaczy już wtedy zdążyli go wyczyścić. Można przypuszczać, że takiego właśnie spóźnionego marudera zastrzelili nieznani żołnierze. O! To przecież był drugi sklep! A pierwszy powitał mnie wejściami zamkniętymi na cztery spusty i opuszczonymi roletami na oknach. Mówcie sobie co chcecie, ale tak to nie ma. Wszystkie sklepy wywrócone prawie na lewą stronę, a ten caluteńki. W każdym razie, wtedy wyglądał na zupełnie nietknięty. I nieporzucony, tak nawiasem. I kto tam się okopał? Ano, wytężmy mózgownicę, przecież tam nad wejściem wisi szyld. Dok-ład-nie! „IP Ogryzko A. A.” A może A. W. Jeden chuj, mówiąc szczerze. Ot, nie okradli mu sklepu – i wszystko pasuje. Znaczy, obywatel Ogryzko jakoś umiał przetrwać w takich czasach. I jest szansa, że w którymś momencie, chcąc nie chcąc, wysunie nos zza zamkniętych drzwi.
Cóż, teraz przynajmniej mam cel. Nawiązać z nim wzajemnie korzystne stosunki. Było nie było sklep! Nie w kij dmuchał… Tam przecież może być jedzenie! Aha i zacznę wciskać mu prezerwatywy.
Rozdział 3
Tak, budynek się zmienił. Worki z piaskiem zakryły wszystkie okna, pojawiły się nawet betonowe bloki, utrudniające dojście do drzwi. No niech mi kto powie, po co to wszystko ogradzać, jeśli się nie ma zamiaru prowadzić tu interesów? Hm, szyld nadal wisi nad wejściem! I żywego ducha. Tylko wiatr hula po ulicy, wlokąc ze sobą wszelkiego rodzaju śmieci.
Wytężam słuch. W ogóle zacząłem bardziej ufać uszom. Wypatrzyć jakiegoś typa, zwłaszcza jeśli on nie bardzo tego chce, nie jest takie proste. Lecz usłyszeć… Jak to napisano w mądrych książkach? „Nie ma zasadzek, których nie zdradziłby jakiś szelest”[4]? Strugaccy… Co prawda nikt tu się nie drapie i nie beka, jak u nich, ale i innych dźwięków wystarczy. Łańcuchami, może u nas nikt nie brzęczy, ale czasami przestępuje z nogi na nogę.
Właśnie teraz taki niecierpliwy towarzysz kręci się gdzieś w pobliżu. Orientacyjnie w odległości dwudziestu metrów. Leżę na balkonie. Trzecie piętro, musiałem spuścić się z dachu. Dobrze, że dom stary i nie ma zadaszeń nad balkonami. Za to ma drabinę pożarową, która prowadzi na strych. A dalej już łatwizna. Dobra, ty tam sobie, koleżko, na razie połaź. A ja, wyciągam toporek, żeby ostrożnie otworzyć drzwi balkonowe. Nie mam ochoty rozbijać tu szkła. Miejsce dobre, niezły stąd widok! Przysposobimy je sobie.
Włamywacz ze mnie nieszczególny, ale to przecież nie fort Knox. Drzwi skrzypnęły i snujący się na dole obywatel natychmiast zareagował. Skoczył w bok, na moment wpadł w moje pole widzenia.
Nie, to na pewno nie makarowski przydupas! Ubrany… krótko mówiąc, wygląda ubożuchno. Nawet broni przy nim nie widać. Co w zasadzie jeszcze nic nie znaczy. Pistolet można ukryć w kieszeni. Na co on tu czeka? Wątpliwe, aby na poważnie miał zamiar kogoś złapać lub zabić. Chociaż plakatu z takim ogłoszeniem raczej nikt nie będzie ze sobą nosić.
Szybkie