Drapieżca. Александр Конторович

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Drapieżca - Александр Конторович страница 7

Drapieżca - Александр Конторович

Скачать книгу

kudłaty brygadzista wysuwa się do przodu.

      – Tak! Ty i ty – wskazuje brudnym palcem – do kłody! I wy dwaj.

      W tym i ja.

      Taranujący mają los nie do pozazdroszczenia. Zrozumiałem to jeszcze rano, przysłuchując się rozmowom. Owszem, nie biegają w górę i w dół, jak tragarze. Nie ryzykują zderzenia z chamstwem strażnika, jak ci, którzy „prują” mieszkania (swoją drogą nazywają ich rozpruwaczami). Lecz na tym plusy się kończą. Nie mówię o tym, że dźwiganie osławionej kłody (metalowa belka o wadze siedemdziesięciu kilogramów z przyspawanymi do niej uchwytami do trzymania i przenoszenia) to jeszcze pikuś. Oprócz tego, po zakończeniu swojej pracy, taranujący pomagają tragarzom. I nikt z nich nie może liczyć na to, że coś przechwyci w plądrowanym mieszkaniu. Za to – kulka.

      Tak że najbardziej „chlebowe” (ale i najbardziej ryzykowne stanowisko) to rozpruwacze. Zazwyczaj to ci, którzy dobrze dogadują się z brygadzistą. Ja do ich grona nie należę, więc zostaję przypisany do kłody.

      Podchodzę do niej, przymierzam się.

      – Hej! – woła strażnik do brygadzisty. – Dlaczego tego zdechlaka przypisałeś do kłody?

      – Jeden nam odpadł.

      – Co to zdrowszego już żadnego nie znalazłeś? Sama skóra i kości! Cherlak.

      – Silny jest.

      Strażnik spochmurniał.

      – Tyś się aby nie pomylił, pojebańcu?! Komu ty, cwelu, fikasz! Co ja powiedziałem? Wy-mie-nić! Starczy mi wczorajszego, jak temu okularnikowi z tępą gębą kłoda na nogę spadła! Może sam ją ponosisz?! Ja ci to, kurwa, migiem zorganizuję! Biegusiem mi wykonać, ju!

      Tak zostałem tragarzem. Robota, w zasadzie, rutynowa. Weź więcej, nieś szybciej i cała filozofia. Tylko, broń Boże, upuścić coś i rozbić! Zwłaszcza butelkę z alkoholem – kara błyskawiczna. Co prawda, nam akurat przysługuje premia. Jeśli kupa szabru sięgnie w ciągu godziny uda starszego strażnika, to wydadzą nam parę konserw (według jego wyboru). Dla wszystkich, czyli na ośmiu. Nie żeby dużo, ale zawsze coś. Taranującym nawet to nie przysługuje.

      Ruszyliśmy. W górę biegiem, za to na dół stąpamy ostrożnie, żeby niczego nie uronić. Ani chwili na złapanie oddechu, dopiero za godzinę. W tę i wew tę i znów w tę. Tak się kręcimy.

      Przebiegając obok plądrowanego mieszkania, rzucam okiem do środka i widzę na ścianie zdjęcie dziewczyny w lekkiej sukience. Duże, profesjonalne. Dziewczyna jak żywa. Boże, czy to kiedyś naprawdę było? Spacerowaliśmy z takimi pięknościami, trzymając się za ręce. Ninel nagle poczułem zapach jej perfum.

      – Szybciej!

      No biegnę, biegnę. I znów na górę. Pić się chce, ale wejść do mieszkania nie wolno.

      – Przerwa na szluga!

      Wiadro stuknęło o asfalt – ktoś ze staży polecił zorganizować nam wodę. Na uboczu jeden z rozpruwaczy pochłania łapczywie zawartość puszki. Jego znalezisko, złoty zegarek, teraz zdobi rękę starszego strażnika.

      Nam na razie nic się nie dostało i gdyby nasz główny opiekun nie kazał wydać nam dwóch paczek płatków owsianych, zgrzytalibyśmy z głodu zębami. Ale pofarciło.

      – Koniec laby!

      I znów góra-dół. Windy nie działają, pewnie wyłączone. W mieszkaniach też nie ma światła, w koniecznych przypadkach straż przyświeca latarkami.

      – Fajrant!

      Czyżby już? No tak, klatkę schodową wyczyściliśmy do cna. Nie zabierzemy wszystkiego za jednym zamachem. Starszy, obejrzawszy łupy, polecił zostawić kilku ludzi dla ochrony. Zaniesiemy teraz część do bazy, zrzucimy – i z powrotem. Dobrze, że nie trzeba targać kłody, sąsiednia klatka czeka na swoją kolej. Belka ląduje w jednym z mieszkań, a ci, którzy ją tu przynieśli, przekwalifikowują się na tragarzy.

      I jeszcze jedna tura. Ledwo ciągnę nogami po ziemi. Ale zamiast zagnać do baraku, wszystkich roboli ustawiają przed bramą. Co oni jeszcze dla nas wymyślili? Mija kilka minut i zza budynków wyłania się procesja. W towarzystwie kilku wspólników godnie kroczy masywny facet.

      – Makar… – szepcze mój sąsiad z lewej.

      – Kto to?

      – Tutejszy szef, wszyscy na niego robimy.

      W ślad za bossem idzie, nie kto inny a Paweł. A to dopiero!

      – Witam wszystkich! – Makar podnosi rękę.

      Strażnicy, stojący obok nas, robią srogie miny i my jak jeden mąż wyrażamy swoją radość.

      – Jeśli ktoś pamięta, za wytężoną pracę obiecano wam wolność. Pracę dla dobra wspólnego! Wszak nie ma nic zdrożnego w tym, żeby porzucony przez niedbałych gospodarzy dobytek posłużył ludziom, którzy naprawdę go potrzebują!

      Oczywiście wszyscy się zgadzamy. Rozlegają się aprobujące okrzyki.

      – Tak! – Przywódca robi teatralną pauzę. – Dziś jeden z was, niebędący w stanie więcej pracować, może udać się do domu. Nie z pustymi rękami! Może zabrać ze sobą dowolną odzież i tyle jedzenia, ile jest w stanie unieść.

      Dziwnie się słucha, kiedy bandycki ataman przemawia poprawnym językiem.

      Na znak szefa otwiera się brama najbliższego magazynu, a tam w równych kupkach leżą wszelakie ciuchy. Nie jakieś tam damskie kapelutki i kostiumy kąpielowe – nie, tam jest wszystko, co może się przydać normalnemu człowiekowi w podobnej sytuacji. Mocne buty, wytrzymałe spodnie i różnorodne kurtki. Z materiału, skórzane, a nawet z demobilu. Oddzielnie złożono plecaki i torby. Są nawet wózki towarowe.

      Podtrzymywany okrzykami wspólników Makara, Paweł nieśmiało wchodzi do pomieszczenia. Grzebie w stercie ubrań. Powoli się ośmiela, zrzuca swoje szmatki i wbija się w dobrą kurtkę skórzaną i piękne buty. Baran! Nawet ja rozumiem, że trzeba brać mocne, a nie piękne, które za kilka miesięcy staną się bezużyteczne. Wymienia spodnie na nowsze. Bandyci pozwalają mu wziąć wózek, z którym znika za rogiem – tam, jak można podejrzewać, trzymana jest żywność. Po jakichś dziesięciu minutach pojawia się z powrotem. Wózek jest tak ciężki, że ledwie toczy się po asfalcie.

      – Patrzcie! – Makar pompatycznie wyciąga rękę. – Pracujcie, a wszystkich was czeka to samo!!

      Brama otwiera się ze zgrzytem.

      – Kleszcz, Wytrzeszcz, zaprowadźcie człowieka! Uważajcie, żeby nikt go nie skrzywdził – nakazuje szef. – Nie chcemy mieć złej opinii!

      Paweł nie wierzy własnym uszom! Puszczają go i to z pełnym wózkiem! Przekonywać innych to jedno, ale nagle przekonać się samemu o prawdziwości własnych słów – to zupełnie co innego. Nie każdy elokwentny gaduła to zniesie! Uśmiecha się

Скачать книгу