Drapieżca. Александр Конторович

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Drapieżca - Александр Конторович страница 4

Drapieżca - Александр Конторович

Скачать книгу

na klatkę schodową. Winda, drzwi wejściowe… o, woda stoi na stole!

      Chwytam butelkę, zatrzaskuję drzwi. Melodyjne brzęczy winda – jest na parterze. Biegnę w kierunku schodów. Cholera! Sznurowadło, jego mać… o mało nie poleciałem na łeb. Siadam w kucki…

      Pach! Pach!

      – A-a-a! – przerażony krzyk rozniósł się na zewnątrz. Wołanie odbiło się od szyb, odezwało echem w głębi domu.

      – Uciszcie go!

      Sucho trzasnęły jeszcze dwa wystrzały.

      – Gotowe, odwalili kitę.

      – Sprawdźcie ich dokumenty. Torby, kurtki, przeszukajcie wszystko!

      Cofam się w niszę – tu zgodnie z projektem miały stać kwiaty, ale pieniędzy na to nie zebrali.

      – To Galpierin, proszę fotografia na prawie jazdy.

      – A ten drugi?

      – Nie ma niczego ze sobą.

      – To zapierdalajcie na górę! Tu jeszcze Karasew powinien mieszkać. Jest na liście. Trzecie piętro, mieszkanie piętnaście. Nie grzebcie się tam.

      Słyszę kroki i staram się wrosnąć tyłem w żelbet. Tak, na klatce schodowej nie ma światła, dzięki ci nieznany złodzieju żarówek!, ale ludzie, którzy weszli mogą mieć latarkę!

      – Szefie, jest przepustka! To Karasew!

      – No proszę, to tutaj ten Galpierin się spieszył. Zdążył, jak widać. Jeden chuj, mieszkanie trzeba sprawdzić! A to wiadomo, co tam u niego jest!

      Tupot butów na asfalcie. Teraz wejdą na klatkę, oświetlą hol latarką. A po co? Do czego im w sumie potrzebne światło? Na zewnątrz jeszcze nie jest tak ciemno, mogą nie mieć ze sobą latarek, a drzwi windy są zawsze podświetlone ledami,trudno nie trafić. I faktycznie – parka złoczyńców poszła do windy, nie wahając się ani sekundy, i tylko w ostatniej chwili któryś z nich z nich po coś oświetlił przycisk przywołania. Melodyjne zabrzmiał sygnał, i kabina ruszyła na moje piętro.

      Ale zaraz. Teraz wjadą na górę, w jakiś sposób wyważą drzwi do mojego mieszkania, wejdą. I co?

      Nie wiem, co dokładnie chcieli tam znaleźć, ale przewrócenie wszystkiego do góry nogami zajmie im równo pięć minut. Nie mam w domu zbyt wielu mebli – wszystko współczesne. A potem, potem pójdą na dół. Obojętnie, którędy – po schodach czy windą. Tak czy inaczej, zobaczą mnie: nisza jest doskonale widoczna i od strony windy i ze schodów. No i mają latarki.

      Co, już tylko pięć minut mi zostało? No, może sześć lub siedem. Tutaj mnie pochowają. Wybiec na podwórko? Aha, a tam przy samochodzie to wszyscy są członkami towarzystwa ślepogłuchoniemych? No, no… to nawet nie jest śmieszne.

      Nie wiem, co za diabeł mnie podkusił, ale zamiast szukać lepszego schronienia, ruszyłem w górę po schodach. Klatki schodowe w domu są dość nowoczesne, żadnych zakamarków i zakrętów. Skąd byś nie szedł – wszystko widać. Tak, światło jeszcze świeci, nie trzeba żadnych latarek. Starczyło mi rozumu, aby nie hałasować, nawet zdjąłem półbuty i szedłem w skarpetkach. Pierwsze piętro. Drugie. Na górze coś walnęło, słychać zgrzytanie. Moje drzwi!

      Dopuścił się pan bezprawnego naruszenia własności prywatnej. Dzwonię na policję.

      Mój alarm! Sam go skonfigurowałem. Tak, teraz to taki telefon bardzo mi pomoże… tu nawet do zabójstwa nikt nie wyjeżdża!

      – Oż kurwa! – zaklął ktoś na górze. – O mało co, nie strzeliłem. Ja cię zaraz!

      Coś trzaska. Głos sygnalizatora milknie.

      – Tak znacznie lepiej!

      Tak znacznie lepiej!

      Biegiem!

      Przyciskając buty do piersi, starając się nie hałasować, pokonuję przestrzeń klatki schodowej i skręcam na schody, prowadzące do góry. I tutaj siły mnie opuszczają. Jak stoję, tak padam na podłogę. Po prostu nie mogę wejść wyżej. Zdążyłem tylko doczłapać do podestu czwartego piętra.

      Głosy zabrzmiały wyraźniej, można przypuszczać, że bandyci nic nie znaleźli i wracają.

      – Podczep tam coś na wszelki wypadek! – To ten sam typ, który przestraszył się alarmu.

      – Po chuj? Właściciel leży na dole!

      – Na wszelki… Może któryś kumpel do niego zajrzy.

      – Ha-ha! Jeśli przeżyje! Ale przecież sąsiad przez głupotę też może pysk wsadzić!

      – A co cię ten sąsiad?

      – Hm! Dobra… – zgadza się drugi bandyta.

      Coś tam robi, słychać jakiś hałas. Tymczasem pierwszy zapala papierosa, czuję zapach dymu.

      – No tak… chyba na tip-top! Teraz kości nie pozbiera!

      – No pewnie, ci mądrale, co nas wynajęli, nie będą się przypieprzać do takich drobiazgów.

      Sygnał otwierania drzwi windy brzęczy melodyjnie i zostaję sam.

      I co zrobiłby na moim miejscu bohater jakiegoś filmu? Zerwałby się, znalazł w pokoju minę z potykaczem, natychmiast unieszkodliwiłby ją i rzucił w kierunku bandytów. Z granatów takie pułapki przecież robią, nie? Znaczy, że rzucić ją można, dranie właśnie z domu będą wychodzić. Tia, bohater kina akcji pewnie w ten sposób by postąpił. Tyle że ja nie jestem kinowym herosem i nie umiem rozbrajać min-pułapek. Przez rok służby wojskowej tylko dwa razy strzelałem z automatu, a granatu nie widziałem wcale, jedynie w kinie.

      Nie ruszam się ze schodów. Na podwórku trzasnęły drzwi, zawarczał silnik odjeżdżającego auta. A potem w oknach zabłysnęła łuna. Nie musiałem wyglądać na zewnątrz, i tak wszystko było jasne. Paliła się mazda Galpierina. A wraz z dymem ulatywała ostatnia nadzieja na wyrwanie się z tego koszmaru.

      Nie pamiętam, ile czasu siedziałem na schodach. Nikt nie wychodził z mieszkań, a tak w ogóle w domu było cicho, jakby wszyscy jego mieszkańcy nagle kopnęli w kalendarz. Choć, prawdopodobnie, po prostu uciekli z miasta. Przyszedłem do siebie tylko dlatego że bardzo mi się chciało pić! Ale niczego przy sobie nie miałem. Wstaję – kości zatrzeszczały i zabolały mięśnie. Ile czasu tutaj sterczę?

      Mazda już się tylko tliła. Śmierdzący dym wydostawał się oknami i płynął po podwórku. Ciał chłopaków nie widziałem, prawdopodobnie leżeli wewnątrz spalonego samochodu. Gdzie teraz iść? Przy pasie nadal wisiała pusta manierka, w kieszeni składany nóż i to wszystko. Ani jedzenia, ani wody… nic.

      Skręciwszy za róg, kieruję się do ograbionego sklepu – tam została woda mineralna, a to już coś!

      Dziwne, że nie spotkałem po drodze żadnych

Скачать книгу