Журнал «Лиза» №52/2018. Отсутствует

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Журнал «Лиза» №52/2018 - Отсутствует страница 20

Журнал «Лиза» №52/2018 - Отсутствует Журнал «Лиза» 2018

Скачать книгу

swoje latka, co?

      Wszystkie maciory Roberta miały swoje imiona. Świń, które trzymał na stół, nie nazywał, na wszystkie wołał „prosiaczek”, lecz kiedy wybierał nową loszkę do hodowli, nadawał jej imię na tę samą literę co jej matce. Dzięki temu łatwiej mógł śledzić linie genealogiczne.

      Podszedł na koniec chlewu do Marthy, która miała się prosić za cztery dni. Napełnił jej koryta paszą i wodą. Locha dźwignęła się ciężko ze słomy i poczłapała do bramki, gdzie stało koryto, lecz nie zaczęła od razu jeść, tylko oparła brodę o poprzeczkę i zaczęła się szorować. Robert pogłaskał jej łeb między uszami i zwierzę chrząknęło zadowolone.

      – Alice – powiedział w zadumie, bo sprawa listu nie dawała mu spokoju. – I co, Martho, rozumiesz coś z tego?

      Maciora popatrzyła na niego mądrymi ślepiami.

      – Sam nie wiem, co o tym myśleć – przyznał. – Czyżby to było nasze pierwsze wnuczę? A Robin…? Co się z nim dzieje? – Westchnął ciężko.

      Martha przez chwilę wpatrywała się w jego buty stojące w błocie, a kiedy ponownie podniosła łeb, posłała mu wymowne spojrzenie.

      Robert pokiwał głową.

      – Masz rację. Maud by wiedziała. Ale Maud nie ma.

      Matka Marthy, Maud, była najlepszą lochą, jaką widział. Wydała na świat wiele miotów i nigdy nie straciła ani jednego prosięcia przez przypadek czy zaniedbanie, a co więcej, słuchała go tak jak nigdy żadne zwierzę. Była cierpliwa i delikatna, pozwalała mu się wygadać. Kiedy opowiadał o radościach, jakie sprawiają dzieci, jej oczy błyszczały z zadowolenia, kiedy zaś dzielił się z nią troskami – o Robina, niemal zawsze chodziło o niego – napełniały się mądrością i współczuciem. Nigdy nie wychodził z chlewu niepokrzepiony na duchu. Słuchała tak spokojnie i życzliwie, że mógł powiedzieć wszystko, co mu leżało na sercu, i czasem dopiero kiedy wylał przed nią swoje myśli, uprzytamniał sobie, co mu chodziło po głowie. Zadziwiające, jak umysł potrafi się ukrywać w cieniu, dopóki nie trafi się odpowiedni powiernik, a Maud była doskonałą powierniczką. Bez niej być może nigdy by nie odkrył pewnych rzeczy o sobie czy o swoim synu. Kilka lat temu w tym samym miejscu opowiedział jej o niezgodzie panującej między nim a żoną na temat Robina oraz złodzieja, który włamał się do sekretarzyka. Kiedy opowiadał, zobaczył tę historię w nowym świetle i zdał sobie sprawę z czegoś, co wcześniej umknęło jego uwagi. „Widziałem mężczyznę – powiedział Robin – widziałem jego but znikający za oknem”. Robert instynktownie zawsze widział w ludziach to co najlepsze i spontanicznie pragnął chłopcu uwierzyć. Lecz wtedy, sprowokowany pytającym spojrzeniem Maud, przypomniał sobie moment czujnego wyczekiwania, który nastąpił po opowieści Robina, i w głębi serca domyślił się, co on oznaczał: chłopiec obserwował, czy jego podstęp się udał. Z bólem serca Robert musiał przyznać, że Bess miała w tej sprawie rację.

      Kiedy się pobrali, Robin był już w drodze – dziecko, które w jej łonie spłodził inny mężczyzna. Robert postanowił puścić ten fakt w niepamięć. Nie było to trudne, ponieważ kochał chłopca całym sercem. Postanowił zbudować razem z Bess rodzinę nie podzieloną i rozszczepioną, lecz całą i spójną, i nie chciał dopuścić, aby któryś z jej członków został odsunięty na bok. Miłości starczyło dla wszystkich. Miłość utrzymała ich razem. Lecz kiedy zrozumiał, że złodziejem, który wyłamał zamek w biurku i splądrował jego zawartość, był syn, zaczął płakać żywymi łzami. Maud spoglądała na niego zaciekawiona. I co teraz? Znalazł odpowiedź. Jeśli pokocha chłopca jeszcze mocniej, to wszystko uda się naprawić. Od tej pory będzie bronił go jeszcze goręcej niż przedtem.

      Maud popatrzyła na niego ponownie. „Serio?”, zdawała się mówić.

      Na myśl o Maud łzy nabiegły mu do oczu. Jedna kapnęła na grubą szyję Marthy, przykleiła się do rdzaworudej szczeciny i spłynęła na ziemię.

      Robert wytarł twarz mankietem.

      – Co za głupota – zbeształ samego siebie.

      Martha popatrzyła na niego spokojnie spod jasnobrązowych rzęs.

      – Ty też za nią tęsknisz, prawda? – Odniósł wrażenie, jakby jej oczy zaszły mgłą. – Ile to minęło? – Policzył w pamięci. – Dwa lata i trzy miesiące. Kupa czasu. Kto ją ukradł, Martho? Byłaś przy tym. Czemu nie kwiczałaś, kiedy ktoś przyszedł i zabrał twoją matkę?

      Ciężarna maciora patrzyła na niego długo i uważnie. Robert przyglądał się jej, próbując odczytać coś z wyrazu jej oczu, lecz tym razem mu się nie udało.

      Kiedy ostatni raz podrapał lochę pod brodą, podniosła łeb i odwróciła go w stronę rzeki.

      – O co chodzi?

      Spojrzał w tamtym kierunku. Niczego nie usłyszał ani nie zobaczył. Lecz coś się musiało dziać… Wymienili z Marthą spojrzenia. Nigdy przedtem nie widział w jej oczach takiego wyrazu, lecz wystarczyło, żeby porównał go z własnymi odczuciami, aby zrozumieć, o co chodzi.

      – Myślę, że masz rację, Martho. Coś wisi w powietrzu.

      Pani Vaughan i rzeczne gobliny

      W kąciku oka utworzyła się wodna perła. Oko należało do młodej kobiety leżącej na dnie łodzi. Wilgotny paciorek spoczywał w miejscu, gdzie różowe wnętrze powieki pęcznieje w filigranową siateczkę kanalików łzowych. Zadrżała na rzęsach od kołysania wody, lecz nie stoczyła się, nie rozpłynęła.

      – Pani Vaughan?

      Przez jakiś czas kobieta wiosłowała po rzece, lecz później wciągnęła wiosła i pozwoliła, by łódź podryfowała w kierunku przybrzeżnych szuwarów i tam się zatrzymała. Zanim dobiegło ją wołanie, mgła spłukała z przyzywającego głosu naglącą niecierpliwość. Słowa docierały do jej uszu tak rozmiękłe, półpłynne, że brzmiały niewiele głośniej od jej myśli.

      „Pani Vaughan…” To ja, pomyślała Helena, choć nazwisko brzmiało obco, jakby należało do innej osoby. Wyobraziła sobie jakąś panią Vaughan, zupełnie niepodobną do niej. Jakąś starą kobietę. Trzydziestoletnią. Przypominającą portrety, które wisiały w domu jej męża. Taka dziwna wydawała się myśl, że jeszcze kilka lat temu była Heleną Greville. Miała wrażenie, jakby od tamtej pory minęła cała wieczność. Przypominała sobie tę dziewczynę; znała ją, nawet bardzo dobrze, lecz nigdy więcej jej nie zobaczy. Helena Greville odeszła na zawsze.

      – Za zimno jest, żeby pani wychodziła, pani Vaughan.

      Tak, zimno. Dużo zimna. Helena policzyła zimna: zimno z powodu braku płaszcza, zimno z powodu braku rękawiczek i kapelusza. Zimno wilgoci, od której mokra sukienka przyklejała się do ciała i wywoływała gęsią skórkę na ramionach, piersi i nogach. Zimno powietrza, które kłuło ją w nozdrza, wpływając do dygoczących płuc. Po nich przychodziła kolej na zimną rzekę. To zimno było najbardziej ociężałe, powoli przenikało przez grube dno łodzi, lecz kiedy przenikło, zaczęło ją palić w łopatki, w tył głowy, w żebra, w kręgosłup – we wszystkie miejsca, którymi jej ciało stykało się z twardymi deskami. Rzeka

Скачать книгу