Журнал «Лиза» №52/2018. Отсутствует

Чтение книги онлайн.

Читать онлайн книгу Журнал «Лиза» №52/2018 - Отсутствует страница 23

Журнал «Лиза» №52/2018 - Отсутствует Журнал «Лиза» 2018

Скачать книгу

Co to jest? – wymamrotała na wpół do siebie.

      – Co takiego, proszę pani? Coś pani słyszała?

      Pani Vaughan pokręciła głową.

      – Nie, niczego nie słyszałam.

      – To o co pani pytała?

      Helena w skupieniu przechyliła głowę, jakby sięgała percepcją dalej niż wszystkie zmysły. Zarządczyni zaczęła nasłuchiwać; ogrodnik również przechylił głowę i koncentrował się usilnie. Wszystkich troje ogarnęło to samo odczucie – może oczekiwanie, a może coś bardziej subtelnego. Po chwili odezwali się jednocześnie:

      – Coś wisi w powietrzu.

      Dobrze przećwiczona opowieść

      To tutaj. Anthony Vaughan zatrzymał się niepewnie przed rzędem szacownych oksfordzkich rezydencji. Popatrzył w lewo i w prawo, lecz w oknach domów wisiały grube zasłony, tak więc trudno było powiedzieć, czy ktoś z okien wygląda na ulicę. Miał jednak na głowie kapelusz, a powietrze było tak gęste od wilgoci, że na pewno nikt nie mógł go rozpoznać. Zresztą przecież nie zamierzał nigdzie wchodzić. Przez chwilę gmerał przy zamku walizki, co dało mu pretekst, aby się zatrzymać i spod ronda kapelusza dyskretnie spojrzeć na budynek oznaczony numerem siedemnastym.

      Dom nie odróżniał się zbytnio wyglądem od eleganckiego, przyzwoitego sąsiedztwa. To była pierwsza niespodzianka. Spodziewał się zobaczyć coś, co natychmiast rzuci się w oczy. Oczywiście każdy dom na ulicy różnił się nieco od pozostałych, ponieważ ludzie, którzy je wznosili, zadali sobie trud, aby każdy miał własny charakter. Ten, przed którym się zatrzymał, zwracał uwagę wyjątkowo atrakcyjnym oświetleniem zamontowanym przed wejściem. Lecz nie o taką różnicę mu chodziło. Spodziewał się drzwi w jaskrawych, jarmarcznych kolorach lub teatralnie udrapowanych kotar w oknie, a tymczasem niczego takiego nie zauważył. Ci ludzie nie są głupcami, pomyślał. To oczywiste, że będą chcieli, aby dom wyglądał na szacowną rezydencję.

      Niezbyt dobrze znał człowieka, który wspomniał mu o tym miejscu, zresztą on również usłyszał o nim od jakiegoś znajomego. Tak więc z trzeciej ręki Vaughan dowiedział się tylko tyle, że jakaś kobieta po śmierci matki wpadła w taką rozpacz, aż stała się dosłownie cieniem siebie samej: prawie nie spała, nie jadła, ogłuchła na głos kochającego męża i dzieci. Lekarze byli bezradni, nie potrafili powstrzymać pogarszania się stanu jej zdrowia. W końcu mąż, który nie chciał uwierzyć, że wyczerpali wszystkie możliwości, zabrał ją do pani Constantine. Po kilku spotkaniach z tą tajemniczą osobą żona odzyskała dawny wigor i powróciła do zdrowia oraz domowych i rodzicielskich obowiązków. Opowieść, którą słyszał Vaughan, tak wiele razy przechodziła z ust do ust, że prawdopodobnie niewiele ją łączyło z rzeczywistymi zdarzeniami. Za bardzo mu przypominała historie o spirytystach i mediach, a on nie wierzył w takie wiejskie gusła. Przypomniał sobie jednak coś, co powiedział mu ów znajomy: to, co zrobiła pani Constantine, podziałało i „nieważne, czy się w to wierzy, czy nie”.

      Dom wyglądał wręcz nienagannie. Furtka, ścieżka, drzwi – wszystko wyglądało jak spod igły. Nigdzie nie łuszczyła się farba, klamka błyszczała, na schodach nie było śladu brudnych butów. Nic nie powinno zniechęcić odwiedzających, zasiać ziarna wątpliwości, podsycić wahania czy w końcu skłonić do wycofania się. Rezydencja nie była ani zbyt olśniewająca dla zwykłego człowieka, ani zbyt skromna dla bogacza. Można ich tylko podziwiać, skonkludował w duchu. Urządzili wszystko tak, że mucha nie siada.

      Przyłożył palce do furtki i pochylił się, aby przeczytać mosiężną tabliczkę widniejącą obok drzwi. Profesor Constantine.

      Nie potrafił się powstrzymać od uśmiechu. Sprytny pomysł – podawać się za żonę uczonego!

      Już miał oderwać palce od furtki, choć jeszcze tego nie uczynił – w istocie jego intencja, aby się stąd oddalić, była zagadkowo opieszała – kiedy otworzyły się drzwi domu pod numerem siedemnaście i w progu stanęła pokojówka z koszem. Wyglądała wyjątkowo zwyczajnie, schludnie i czysto, dokładnie tak jak służba w jego domu. Odezwała się równie zwyczajnym, czystym i wyraźnym głosem.

      – Dzień dobry. Szuka pan pani Constantine?

      „Nie, nie”, powiedział. Lecz nie usłyszał swoich słów, zapewne dlatego, że nie dosięgły jego języka. Chciał wyjaśnić swoją obecność przed furtką tego domu, lecz zamiar ten udaremniły jego własne palce, które uniosły haczyk na furtce, oraz nogi, które weszły na ścieżkę prowadzącą do drzwi. Pokojówka odstawiła kosz na zakupy, a on obserwował samego siebie, jak wręcza jej walizkę i kapelusz, a ona odkłada je na stolik w holu. Wciągnął w nozdrza zapach wosku pszczelego, zauważył błyszczącą balustradę schodów, poczuł spowijające go ciepło domu i nie przestawał się dziwić, że nie robi tego, co powinien – szybkim krokiem oddalać się od tego domu i tej ulicy po tym, jak już przystanąwszy przypadkowo przed furtką numeru siedemnaście, sprawdził zamek w walizce.

      – Proszę tu poczekać, pani Constantine zaraz do pana przyjdzie.

      Pokojówka wskazała wejście do pokoju, gdzie Vaughan zobaczył ogień płonący w kominku, poduszkę w żakardowej poszewce na skórzanym fotelu, a na podłodze dywan perski. Gdy tylko wszedł, natychmiast ogarnęło go przemożne pragnienie, aby tu zostać. Usiadł na końcu dużej kanapy i poczuł, jak miękkie poduchy dopasowują się do kształtów jego ciała. Na drugim końcu leżał wielki rudy kot, który obudził się i zaczął mruczeć. Vaughan wyciągnął rękę, aby go pogłaskać.

      – Dzień dobry.

      Głos był spokojny i melodyjny. Wytworny. Odwrócił się i ujrzał kobietę w średnim wieku o lekko siwiejących włosach, ściągniętych do tyłu i odsłaniających wysokie, gładkie czoło. Miała na sobie granatową suknię, przy której jej szare oczy wydawały się błękitne, a wokół szyi skromny biały kołnierzyk. Przeszyło go niespodziewane wspomnienie matki, co go zaskoczyło, ponieważ ta kobieta wcale jej nie przypominała. Jego matka, kiedy umierała, była wyższa, szczuplejsza i młodsza, miała też ciemniejszą karnację i nigdy nie ubierała się z taką powściągliwą elegancją.

      Wstał i zaczął przepraszać kobietę.

      – Musi mnie pani mieć za okropnego głupca – powiedział. – To wyjątkowo niezręczna sytuacja, a najgorsze jest to, że nawet nie wiem, od czego zacząć wyjaśnienia. Stałem przed domem i bynajmniej nie zamierzałem wchodzić do środka… w każdym razie nie dziś, szedłem na pociąg… To znaczy chciałem powiedzieć, że ponieważ nie znoszę dworcowych poczekalni i miałem nieco czasu, uznałem, że mogę się przejść i zobaczyć, gdzie pani mieszka, na przyszłość, taki miałem zamiar… ale pani pokojówka przypadkiem otworzyła drzwi dokładnie w tym momencie i oczywiście pomyślała… naturalnie w najmniejszym stopniu nie mam do niej żalu, zbieg okoliczności, to wszystko, łatwo się pomylić…

      Nie przestawał tak paplać. Powoływał się na zdroworozsądkowe powody, tłumaczył logiczne przyczyny, lecz z każdym kolejnym zdaniem wszystko to coraz bardziej mu się wymykało. Z każdym słowem czuł, że coraz bardziej oddala się od tego, co zamierzał powiedzieć.

      Podczas gdy on mówił, szare oczy kobiety cierpliwie spoczywały na jego twarzy, a chociaż się nie uśmiechała, w drobnych

Скачать книгу