Журнал «Лиза» №52/2018. Отсутствует
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Журнал «Лиза» №52/2018 - Отсутствует страница 19
Zręcznymi palcami odwróciła kawałki zgodnie z jego instrukcją i ułożyła ze skrawków trzy fragmenty. Cząstki pierwszego były zbyt małe, aby coś znaczyły: połówki słów Moje i tym oraz kawałek marginesu. Odłożyli je na bok.
Drugi zawierał dłuższe frazy i zaczęli czytać je na głos.
Miłość
całkiem bez
dziecko wkrótce całkiem
pomocy z żadnej strony poza Tobą
czynsz
czekać dłużej
ojcem mojego
zakończyć
Ostatni fragment składał się ze skrawków zawierających jedno słowo:
Alice.
Alice.
Alice.
Robert Armstrong spojrzał na żonę, a ona na niego. Jej niebieskie oko błyszczało z niepokoju, on patrzył na nią ze śmiertelną powagą.
– I cóż, kochanie? – zapytał. – Co ty z tego rozumiesz?
– Ta Alice… Początkowo myślałam, że to imię kobiety, która napisała list, lecz autorka nie powtarzałaby swego imienia tyle razy. Pisze o sobie ja, więc ta Alice musi być kimś innym.
– Zgadzam się.
– Nie rozumiem jednak… Czyżby Robin miał dziecko? Czy zostaliśmy dziadkami, Robercie? Czemu nam nie powiedział? Kim jest ta kobieta? Cóż to za strapienie kazało jej napisać taki list? Aby został tak podarty… Boję się…
– Nie bój się, Bess. Co nam przyjdzie ze strachu? Przypuśćmy, że jest jakaś kobieta. Przypuśćmy, że jest jakieś dziecko. Są gorsze błędy, które może popełnić młody człowiek. Jeśli Robin się zakochał i z tej miłości zrodziło się dziecko, to pierwsi powitamy je z radością. Nasze serca są wystarczająco silne, prawda?
– Lecz czemu ten list został zniszczony?
– Może wynikły jakieś trudności. Niewiele jest rzeczy, których nie może naprawić miłość, a u nas jej nie brakuje. A tam, gdzie miłość nie wystarczy, pieniądze dokonają dzieła.
Popatrzył ze spokojem w jej zdrowe, niebieskie oko i czekał, aż ulotni się z niego troska i powróci spokój.
– Masz rację. Zatem co zrobimy? Porozmawiasz z nim?
– Nie. Na razie nie. – Odwrócił się do listu i wskazał jeden z kawałków. – Jak myślisz, co tu jest napisane?
Pokręciła głową. Rozdarcie biegło poprzecznie przez środek słowa i oddzielało górną część od dolnej.
– Myślę, że to Bampton.
– Bampton? Och, to zaledwie cztery mile stąd!
Robert Armstrong spojrzał na zegarek.
– Teraz już za późno, żeby tam jechać. Muszę jeszcze oprawić te tusze i sprzątnąć. Jeśli się nie pospieszę, to zanim nakarmię świnie, zrobi się ciemno i nie będę widział, co robię. Wstanę wcześniej i z samego rana pojadę do Bampton.
– Dobrze, Robercie.
Odwróciła się, żeby odejść.
– Uważaj na sukienkę!
*
Wróciwszy do domu, Bess Armstrong podeszła do sekretarzyka. Kluczyk przekręcił się w zamku z trudem. Tak było od czasu, gdy zamek został naprawiony. Do dziś pamiętała ten dzień, kiedy Robin miał osiem lat. Weszła do domu i zobaczyła sekretarzyk z wyrwanym zamkiem. Wszędzie poniewierały się papiery, znikły pieniądze i dokumenty. Robin wziął ją wtedy za rękę i powiedział:
– Spłoszyłem złodzieja, był obdarty i groźnie wyglądał. Popatrz, mamo, tam uciekł, przez otwarte okno.
Jej mąż natychmiast ruszył szukać złodzieja, lecz ona nie poszła w jego ślady. Zamiast tego przesunęła przepaskę na drugie, zdrowe, oko i odsłoniła to, które patrzyło nieco w bok, z ukosa, i widziało rzeczy, których normalny wzrok nie dostrzegał. Położyła synowi dłonie na ramionach i skierowała na niego widzące oko. Kiedy mąż, nie znalazłszy ani śladu groźnie wyglądającego złodzieja, wrócił do domu, Bess powiedziała:
– Nie dziwię się, że go nie znalazłeś, ponieważ nikt taki nie istniał. To Robin był złodziejem.
– Niemożliwe! – zaprotestował Robert Armstrong.
– Był za bardzo zadowolony ze swojej zmyślonej historii. Jestem pewna, że to on.
– Nie wierzę w to.
Nie doszli do zgody, więc historia ta została zagrzebana głęboko i spoczywała pod ciężarem mijających dni. Lecz za każdym razem, kiedy Bess przekręcała w sekretarzyku kluczyk, przypominała sobie tamten dzień.
Złożyła kartkę w kopertę, wsunęła do środka wszystkie nieodczytane skrawki listu, potem zebrała poskładane słowa i je również wsunęła do środka. Trzymając w palcach trzy ostatnie fragmenty, zawahała się, jakby nie chciała się z nimi rozstawać. W końcu dołączyła je do reszty, mrucząc przy każdym niczym zaklęcie:
Alice.
Alice.
Alice.
Wysunęła szufladę sekretarzyka, lecz zanim włożyła kopertę do środka, coś ją powstrzymało. Nie, nie list. Nie ta stara historia z wyłamanym zamkiem. Coś innego. Jakby przez pokój przeciągnął prąd powietrza.
Próbowała uchwycić to uczucie, aby je nazwać. Prawie za późno, lecz jednak przelotnie je złapała, albowiem nagle usłyszała w pustym pokoju swoje własne słowa:
– Coś wisi w powietrzu.
*
Robert Armstrong kończył na dworze ostrzenie noża. Zawołał swojego drugiego i trzeciego syna i razem dźwignęli martwe zwierzęta i powiesili je na hakach, aby krew ściekała do kanalika. Opłukali ręce w wiadrze z deszczówką i wylali wodę na klepisko, aby zmyć miejsce uboju. Następnie kazał chłopcom dokończyć mycie podłogi, a sam wyszedł nakarmić świnie. Zwykle robili to razem, lecz kiedy jakaś ważna sprawa chodziła mu po głowie, wolał pracować sam.
Bez wysiłku podniósł worki z ziarnem i nasypał paszę do koryt. Poskrobał jedną lochę za uchem, potarł drugą po boku, tak jak lubiły. Świnie są niezwykłymi zwierzętami i choć większość ludzi jest zbyt ślepa, aby to dostrzec, ich inteligencja odzwierciedla się w oczach. Robert przekonał się, że każda z nich