Złota nić. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Złota nić - Louis de Wohl страница 15
Uli przypomniał sobie, jak wiele lat wcześniej wielki kapitan szwajcarskiej gwardii, Kaspar von Silenen, powiedział, nie do Ulego, który w tamtych czasach był pacholęciem, lecz do wysokiego urzędnika papieskiego: „Hiszpanie mają dziewięćdziesiąt dziewięć sposobów okazywania uprzejmości, tak jak muzułmanie mają dziewięćdziesiąt dziewięć imion dla Allacha. Ale tylko co drugi Hiszpan będzie wiedział, na który sposób okazano mu uprzejmość. Ja nigdy nie poznam tej różnicy, jednej rzeczy jestem jednak pewien: co najmniej dziewięćdziesiąt z tych dziewięćdziesięciu dziewięciu sposobów to najzwyklejsze grubiaństwo, choć polukrowane. Nazywamy ich fałszywcami, lecz nimi nie są. W taki sposób się porozumiewają, oczekują też od człowieka, że zrozumie, i uważają go za beznadziejnego barbarzyńcę, jeśli tego nie pojmuje”.
Jaka szkoda, że nikt nie mógł powiedzieć teraz Ulemu, jakim rodzajem uprzejmości posługuje się Hiszpan. Medycy jednak widzieli tylko lukier i bardzo im zasmakował.
Uli otarł usta wierzchem dłoni. Z takim człowiekiem należało postępować formalnie. Odchrząknął, a gdy jeden z medyków odwrócił się ku niemu, Szwajcar powiedział:
– Nazywam się Ulric von der Flue, sierżant działonowy. Mogę prosić o przedstawienie mnie szlachetnemu kapitanowi?
Doktor był nieco zdumiony, ale zrobił, co mu nakazano, i po raz pierwszy młody kapitan popatrzył na Ulego. Skinął mu głową.
– Artyleria – powiedział. – Czy brałeś udział w ostrzelaniu cytadeli?
– Tak, panie kapitanie – odparł Uli cicho.
– Czy sam obsługiwałeś działo?
– Tak, panie kapitanie. – Zaczynało się robić niebezpiecznie.
– Który z trzech strzałów oddałeś?
Uli przełknął ślinę.
– Trzeci, panie kapitanie.
Hiszpan nawet nie mrugnął okiem.
– Gratuluję wyjątkowo celnego strzału, sierżancie – powiedział tylko uprzejmie.
– Bardzo panu dziękuję – odparł Uli. W jego głosie pobrzmiewał znacznie większy respekt niż wtedy, gdy Szwajcar rozmawiał z naczelnym dowódcą, ale nawet nie zdawał sobie z tego sprawy. Chętnie dodałby jeszcze kilka słów, by wyrazić żal z powodu bólu, jaki zadał Hiszpanowi, ale miał trudności ze sformułowaniem tej myśli. Wobec tego powiedział tylko: – Transport będzie gotów za kilka minut, panie kapitanie. Poczekamy na zewnątrz.
– Znakomicie. – Hiszpan ponownie pokiwał głową, a Uli uznał, że jest wolny.
Zasalutował, odwrócił się i wyszedł.
Wędrując korytarzem pomyślał, że jeśli medycy przyłożyli się do pracy, ten człowiek przysporzy jeszcze niektórym wielu kłopotów.
Za drzwiami natknął się na lektykę. Breveux wybrał sześciu krzepko zbudowanych mężczyzn, a Uli ponownie się przedstawił, tym razem zacznie mniej formalnie:
– Jestem sierżant von der Flue, odpowiadam za transport. Ruszamy za kilka minut.
Mężczyźni milczeli niechętnie. Pewnie nie mogli się już doczekać kilku dni, a może i kilku tygodni próżnowania w podbitym mieście i wcale im się nie podobało, że teraz przez dłuższy czas będą musieli dźwigać ciężkie nosze.
Uli zmrużył oczy. Do marszu na Logrono mogło pozostać jeszcze kilka dni, jeśli faktycznie de Foix zamierzał zrealizować ten pomysł. Tymczasem Garroux i jego ludzie mieli wolną rękę. Nawet jeszcze tego wieczoru mogli wyeliminować jedynego świadka, który im zagrażał.
Przez chwilę Uli zastanawiał się, czy ich nie poszukać i nie przemówić im do rozumu, ale zaniechał tej myśli. Pewnie wcale by mu nie uwierzyli, a zresztą w ten sposób sam mógł podsunąć im ten pomysł. Garroux był podejrzliwym draniem.
Uli oparł się o włócznię i zaczął zastanawiać.
Nagle przyszło paru ludzi Breveux z noszami i sześciu mężczyzn odetchnęło z ulgą. Człowiek, którego mieli transportować, był smukłej budowy.
– Ostrożnie – powiedział Uli. – W porządku. Tak panie kapitanie? – spytał, kiedy ranny przywołał go gestem ręki.
– Znasz drogę? – spytał Hiszpan cicho.
– Nie, ale pan zna, panie kapitanie – odparł Uli.
– Pójdziecie przełęczą z Val de Ollo do Gone. Potem miniecie wyżynę Lizarragi. Stamtąd skierujecie się do Urbasy, Olazgutii, Ozaety. Ominiecie port San Juan. Przez pasmo górskie Elguea dotrzecie do Onate i Azpeitii. Tam jest zamek. Możesz to powtórzyć?
Uli posłusznie powtórzył.
– Dziękuję – powiedział oficer grzecznie i oparł się na poduszkach.
Znakomicie, pomyślał Uli. Uśmiechnął się szeroko. Dobry sposób na sprawdzenie kondycji umysłowej człowieka odpowiedzialnego za transport. Ten Hiszpan nie był w ciemię bity. Udawanie przy nim durnia nie miało najmniejszego sensu.
– Czterech ludzi wystąp – zakomenderował. – Lektyka w górę. Za mną.
Znał drogę do przełęczy w Val de Ollo. Armia przywędrowała właśnie tamtędy.
Nagle wiedział już, co robić.
Kiedy dotarli na róg Calle Valladolid, poczekał aż lektyka się z nim zrówna.
– Poczekacie tu przez kwadrans – zlecił najbliżej stojącemu żołnierzowi. – Pewnie do tego czasu wrócę. Jeśli nie, idźcie tędy, tamtą ulicą, a potem następną, aż wyjdziecie z miasta, i czekajcie na mnie przy ostatniej grupie domów.
Po tych słowach skręcili w lewo.
Dom, w którym wszystko się zaczęło, stał zaledwie kilkaset metrów dalej.
Nawet nie zadał sobie trudu, żeby zadzwonić, powędrował prosto do domu sąsiadów. Dziewczyna mówiła mu, że mieli na nazwisko... Padilla? Jakoś podobnie. Gdy podchodził do domu, ujrzał w pobliskiej bramie mężczyznę. Podszedł pośpiesznie i chwycił go za ramię. Był to człowiek, którego Garroux nazywał Bernac.
– Co ty tu robisz? – spytał Uli złowieszczym tonem. – Gdzie Garroux? Mów, człowieku, bo porachuję ci wszystkie kości.
– Ja... Ja... Ja... Chciałem tylko... Nie zamierzałem zrobić nic złego...
– Gdzie Garroux?
– Nie ma go tu. Kazał... Kazał mi... chciał...