Drzewo życia. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Drzewo życia - Louis de Wohl страница 6
Spięła kasztanka ostrogami do galopu i Konstancjusz domyślił się, że nie chce o tym rozmawiać.
W godzinę później dojechali do obozu od południa. Strażnik przy Porta Decumana zasalutował.
– Chodź ze mną do namiotu – zaproponował Konstancjusz. – Konie dostaną trochę jęczmienia, a my puchar wina.
– Nie chce mi się pić – odrzekła szorstko. – A konie nie są głodne.
Nim zdążył odpowiedzieć, podszedł do nich Kwintus Balbus, nieskazitelny Balbus.
– O, jesteś, Konstancjuszu – powiedział. – Wszyscy myśleli, że przytrafił ci się jakiś wypadek. Mieli rację – jakże zachwycający!
Mówił z nosowym akcentem, jaki w tamtym czasie wyróżniał rzymską elitę. Nie był w Brytanii dość długo, by się go pozbyć.
Konstancjusz zmarszczył brwi.
– Trybunie Kwintusie Balbusie – powiedział. – To księżniczka Helena, córka króla Koeliusza.
Balbus uśmiechnął się z zadowoleniem.
– Na Jowisza, wiesz, jak to się robi, prawda, Konstancjuszu? Inspekcja brytyjskiego wybrzeża za dnia i brytyjskiej księżniczki w nocy, co? Dobra robota.
Twarz Konstancjusza, blada z natury, teraz poszarzała.
– Chyba jesteś pijany. Natychmiast przeproś księżniczkę za prostackie zachowanie – rozkazał.
Elegancki Balbus podszedł bliżej.
– Po co ten ton, przyjacielu – tylko dlatego, że się dobrze zabawiłeś z miejscowym kwiatem?...
Konstancjusz zeskoczył z konia i dopadł drugiego trybuna.
– Przeprosisz natychmiast, czy mam cię zmusić?
Balbus jednak, tak jak wszyscy tchórze, bał się okazać swoje tchórzostwo.
– Zmusić mnie? – spytał hardo. – Chciałbym wiedzieć, jak?
– Pokażę ci! – ryknął Konstancjusz, rzucając tarczę i chwytając go za gardło. Owładnęła nim ślepa furia. Balbus uderzył go pięścią w twarz, ale Konstancjusz nawet tego nie poczuł. Coraz mocniej zaciskał palce na znienawidzonej szyi. Dopiero gdy usłyszał tętent końskich kopyt, podniósł głowę. To była Helena, która odjeżdżała galopem na kasztanku, prowadząc srokacza. Czarne włosy powiewały za nią jak flaga.
Konstancjusz zaklął, rozluźnił palce na szyi Balbusa i z rozmachem uderzył go pięścią w twarz.
Balbus zachwiał się i upadł do tyłu – do nóg wysokiego, brzuchatego mężczyzny w pełnym umundurowaniu cesarskiego legata. Za nim stało kilkunastu oficerów, których twarze wyrażały wszystkie emocje: zgrozę, wesołość, rozbawienie, pogardę.
– Piękne przedstawienie – powiedział legat. – Obaj stawicie się u mnie do raportu za pół godziny. – Odwrócił się i odszedł, a za nim jego sztab.
Konstancjusz spojrzał na Balbusa, któremu pomagało wstać dwóch silnych setników. Nawet podniesienie go nie było prostą sprawą.
– Jeszcze z tobą nie skończyłem – powiedział Konstancjusz, zanim odszedł, wciąż kipiąc z wściekłości. Nic dziwnego, że nie lubiła Rzymian. Wszystkich tych przeklętych, sprośnych idiotów...
Minęło trochę czasu, nim uspokoił się na tyle, by ocenić swoją sytuację. Co za pech, że Karoniusz właśnie teraz wrócił z Aquae Sulis – jeszcze gorzej, że widział, co się stało. I Balbus, choć z niezbyt dobrej rodziny, miał kilku wpływowych znajomych i w Mediolanie, i w Rzymie. To na pewno nie ułatwi mu życia i może zaszkodzić jego karierze.
Przetarł nos i usta, zobaczył na dłoni krew i uśmiechnął się. Mimo wszystko dobrze zrobił. Nie pamiętał, by tak się rozwścieczył od tamtego dnia, ponad siedem lat temu, kiedy został zamknięty w koszarach przez wyższego rangą oficera, który chciał się go pozbyć, ponieważ obaj starali się o tę samą kobietę.
W międzyczasie pojawił się Rufus z zatroskanym wyrazem twarzy.
– I jak, Rufusie, grałeś w kości?
Stary ordynans gderał jak matka, której dziecko wróciło brudne i podrapane. Wszyscy bardzo się o niego niepokoili, za godzinę mieli wysłać patrol na poszukiwania, a stary Tercjusz słyszał z wiarygodnego źródła, że legat powiedział: „Młody Chlorus – najlepszy z moich ludzi!”.
Konstancjusz uśmiechnął się krzywo.
– Teraz pewnie zmienił zdanie.
Rozbawiło go jednak, że nawet legat znał jego przezwisko Chlorus – Blady. Przezwisko, nawet jeśli proste, zawsze było oznaką popularności, a ta pomagała w jakimś stopniu. Nadmierna popularność nie była oczywiście korzystna. Wszystko w życiu jest kwestią równowagi... odpowiednich proporcji. Chociaż...
– Wyczyść mój hełm, Rufusie. Mam się widzieć z legatem.
Kiedy Konstancjusz wszedł do namiotu Karoniusza, Kwintus Balbus już tam był. Nie wyglądał najlepiej z opuchniętą twarzą i zamkniętym jednym okiem. Czterej strażnicy stojący przed zasłoną oddzielającą wejście od właściwego gabinetu wyglądali na nieporuszonych, ale Konstancjusz widział lekkie drganie warg i błysk w oku. To była jedna z tych spraw, które ich bawiły.
Wysoki, chudy Kurio, adiutant Karoniusza, odchylił zasłonę.
– Trybuni Konstancjusz i Balbus do dostojnego legata.
Weszli, szczękając zbrojami, jeden obok drugiego, zasalutowali i zameldowali swoją obecność.
Karoniusz siedział przy polowym biurku i podpisywał dokumenty. Przez chwilę nie zwracał na nich uwagi. Kiedy w końcu podniósł wzrok, jego twarz wyrażała irytację starego dyrektora szkoły, który ma do czynienia z dwoma krnąbrnymi uczniami.
– Trybuni – powiedział – powinni być ludźmi światłymi i kulturalnymi. Zdumiewa mnie, że zastałem was na pospolitej bójce, jak pijanych gladiatorów.
Obaj młodzi oficerowie próbowali odpowiedzieć jednocześnie, ale powstrzymał ich stanowczy ruch dłoni legata.
– Nie było ciebie na porannej paradzie, trybunie Konstancjuszu – powiedział. – Dlaczego?
Konstancjusz przełknął ślinę.
– Wczoraj po południu poszedłem zrobić inspekcję, panie – powiedział. – Była mgła i zabłądziłem. Na koniec trafiłem... z pewną pomocą... do króla Koeliusza i przenocowałem w jego... domu. – Trudno było nazwać zadymiony dębowy budynek pałacem.
Legat zainteresował się.