Twierdza Boga. Louis de Wohl
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Twierdza Boga - Louis de Wohl страница 20
– Jeden ze zdobywców pokonany – orzekł senator Faustus z szerokim uśmiechem. – Powinniśmy zebrać armię amfor i uśpić wszystkich Gotów. Oto nowy sposób na odzyskanie wolności.
– Wolność... – Serwiliusz wzruszył ramionami. – Kto pragnie kupować ten towar? Musielibyśmy uzbroić naszą ludność, aby bronić granic. Ktoś musiałby zapłacić za wszystkie hełmy, miecze i całą resztę wojskowych bzdur. Podatki wzrosłyby w mgnieniu oka. Co złego w tym, że strzegą nas żółtowłosi? Niegdyś byli nasi, dziesiątkami tysięcy, i zwaliśmy ich rzymską armią. Za to niezręczne określenie musieliśmy im słono płacić. Teraz sami produkują broń i sami siebie opłacają. Raczej nie wtrącają się w nasz styl życia, prawda? Niech zostaną. Tak będzie lepiej dla ciebie i dla mnie, a to co lepsze dla ciebie i dla mnie, jest także lepsze dla kraju.
– Serwiliuszu – westchnął senator Maksimus. – Jesteś szczerym patriotą. Powstrzymaj się, Faustusie, on naprawdę jest patriotą. Ma uzasadnione powody by mówić to, co mówi. Bardzo uzasadnione. W ten sposób możemy też zachować dla siebie nasze wino.
– Powiem wam, w czym leży prawdziwy problem – odezwał się Grek. – Chodzi o Boecjusza, Kasjodora i ich ludzi.
– Czemu?
– Bo utrudniają robienie dobrych interesów. W ubiegłym miesiącu mogłem przeprowadzić doskonałą transakcję z miastem Kapua. W grę wchodziło jedenaście statków z sycylijską pszenicą. Co uczynił ten idiota? Interweniował i ustalił cenę. Rzecz jasna, włodarze miasta lizali mu za to stopy. Jego wyczyn kosztował mnie... kosztował... mniejsza z tym. To istny skandal, że wprowadza się regulowane ceny.
– Całkowicie się zgadzam – przyłączył się senator o twarzy czerwonej jak cegła. – Mój czcigodny przyjaciel Boecjusz nieco za bardzo zadziera nosa, a wszyscy wiemy dlaczego. Król Wołogłowy obiecał mu stanowisko konsula. Obejmie je lada dzień, a raczej lada rok. Konsul z mianowania króla Wołogłowego, a to dopiero zaszczyt. Teraz usiłuje zaprezentować się jako człowiek nieskazitelnie czysty, niczym Marek Porcjusz Katon. W ubiegłym tygodniu skradziono bransoletę Flawii. Czy policja ją odzyskała? Skąd. Na tym powinien się skupić Boecjusz. Na zwalczaniu przestępczości! Nie ma prawa wtrącać się w cudze sprawy handlowe.
– Zginęła bransoleta Flawii? – spytała jedna z dam, udając zgrozę. – Chyba nie ta nowa, z ogromnymi rubinami? Otrzymała ją od...
– Moja droga, wszyscy doskonale wiemy, od kogo ją dostała.
– Wcale nie, nie chodzi mi o Domitillusa, tylko hrabiego Ludolfa.
– Moja droga Marcjo, ta uwaga jest co najmniej niesmaczna. Dziewczyna może sobie sprawiać tylu kochanków, ilu zechce. Co się jednak tyczy barbarzyńcy...
– Umilknij, Serwiliuszu.
– Och, bzdura. Ten cały Agila jest już w siódmej Walhalli, bo chyba tak zwą to miejsce, w którym bogowie spijają się do nieprzytomności.
– Nie wiedziałeś, że wystosowano petycję do króla Teodoryka, aby przywrócił święto luperkaliów?
– Ależ oczywiście, że wiedziałem, moja droga. Tak się składa, że jestem członkiem senatu i nawet król Wołogłowy przedkłada nam petycje, podpisane przez znaczną część populacji miasta. Dopiero potem decyduje, co jest dla nas dobre, a co złe.
– Jak się nad tym dobrze zastanowić, to trzeba przyznać, że miasto ogromnie się zmieniło po zniknięciu luperkaliów – zauważył Grek.
– Święto zniesiono z powodu nacisków Kościoła. Stary festiwal płodności...
– Kościół! Na tym polega problem z heretykiem u steru rządów. Nie ma pojęcia, jak sobie radzić z Kościołem. Powinien powiedzieć papieżowi, aby siedział z nosem w mszale i nie wtrącał się do pradawnych rzymskich obrzędów.
– Co zrobić – westchnął senator Faustus i wzruszył ramionami.
Benedykt siedział nieruchomo i tylko na przemian zaciskał i rozluźniał dłonie. Nie wolno mi ich nienawidzić, myślał. Mogę nienawidzić nagromadzonego w nich zła, ale nie wolno mi ich nienawidzić jako ludzi. Próbował skupić uwagę na czymś innym, lecz bezskutecznie. Otaczali go potworni szaleńcy i najchętniej okazywali obojętność. Jakże ochoczo wzruszali ramionami. Benedykt nagle zrozumiał, że ten gest zawsze budził w nim niechęć, bo dowodził obojętności, a nawet pogardy. Nikt nie powinien wzruszać ramionami.
– To takie dziecinne – orzekła rudowłosa dama o sępiej twarzy i wzruszyła ramionami, rzecz jasna. – Żeby nadzy mężczyźni biegali po ulicach, uganiali się za kobietami, dokonywali tych niedorzecznych obrzędów płodności... Ostatecznie, wszystko się do tego sprowadza. To takie prostackie i monotonne.
– Droga Pylio, konsekwentnie powtarzam, że prostym ludziom należy pozwolić bawić się tak, jak chcą. Poza tym osoby w twoim wieku są już nieco uprzedzone do subtelniejszych aspektów pewnych rozrywek. Luperkalia były jedynymi dniami, w których przeciętny człowiek mógł sobie pozwolić na pewne swobody, niedostępne mu w inne dni...
– Chodź ze mną. – Benedykt natychmiast wstał, słysząc głos tuż koło swojego ucha. Miał ogromną ochotę opuścić pomieszczenie. W powietrzu unosił się zatęchły, niemal trujący odór wina oraz nieznośnie lepkiej słodyczy. Benedykt nie rozumiał, jak mu się udało wytrwać tak długo w takim otoczeniu.
– Słaniasz się na nogach – zauważyła Lelia. – Biedne jagniątko, wino było za mocne...
– Wypiłem tylko jeden kielich – usłyszał swój głos, docierający do niego z oddali.
Nie znajdowali się w atrium, lecz w znacznie mniejszym pomieszczeniu. Zasłony nie były jednak zasunięte i do środka docierały światła nocy. Wieczorne powietrze łagodnie pieściło skórę, zupełnie inaczej niż w Nursji, gdzie nocami temperatura wyraźnie spadała i panował przenikliwy chłód.
Lelia wyglądała już zupełnie inaczej, nie wydawała się spięta, zdenerwowana ani sztuczna jak wówczas, gdy przebywała w towarzystwie tamtych ludzi. Sprawiała wrażenie niemal całkiem spokojnej i odrobinę melancholijnej.
– Nie przypadli ci do gustu, prawda? – spytała.
– A tobie, dostojna pani?
– Bawią mnie, niekiedy. Przez większość czasu koszmarnie mnie nudzą. Oni też są znudzeni. A tak wielu z nich, większość, to najbogatsi i najbardziej wpływowi ludzie w kraju. Może... teraz lepiej rozumiesz, dlaczego chciałam, abyś dzisiaj tu ze mną przyszedł.
– Ani trochę tego nie rozumiem, dostojna pani.
– Doprawdy? – Sięgnęła po karafkę i kielichy. – Teraz napijemy się wina tylko we dwoje. Nikt nie będzie nam przeszkadzał. – Delikatnie postawiła naczynia. Jej suknia zaszeleściła.
– Nie znałeś