Wesołe przygody Robin Hooda. Howard Pyle
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle страница 2
Grot pomknął prościutko, leśniczy z krzykiem zwalił się na ziemię i legł twarzą w trawie, z kołczana grzechocząc sypnęły się strzały, a szary bełt tkwiący w jego piersi zbroczył się krwią. Ledwie tamci ochłonęli z przerażenia, Robin znikł już w głębi boru. Kilku puściło się za nim, ale bez zbytniego zapału, gdyż bali się losu swego towarzysza. Zawrócili więc, dźwignęli ciało zabitego i ponieśli je do miasta Nottingham.
Tymczasem Robin umykał przez las. Przepadła wszelka radość i nic go już nie cieszyło, gdyż serce ściskało mu się z żalu, a na duszy legł ciężar dokonanego morderstwa.
– O, biada! – zawołał. – Przekonałeś się, niestety, jaki ze mnie strzelec, twoja żona będzie wić się z rozpaczy! Wolałbym, żebyś nie zaczepił mnie ni słowem albo żebym nigdy nie spotkał cię na swej drodze, albo żebym stracił wielki palec u prawej ręki, zanim do tego doszło! Porywczy jestem, ale boleję potem nad miarę! – Jednakże przy całym frasunku przypomniał sobie stare przysłowia: „Co się stało, to się nie odstanie” i „Nie skleisz rozbitego jajka”.
I tak to Robin musiał zamieszkać w borze, który stał się jego domem na długie lata, nigdy już nie miał zaznać szczęśliwych dni w gronie chłopców i dziewcząt z miłego miasta Locksley. Został bowiem wyjęty spod prawa nie tylko dlatego, że popełnił morderstwo, ale i z tej przyczyny, że zabijając królewskiego jelenia, dopuścił się kłusownictwa, i dwieście funtów wyznaczono za jego głowę w nagrodę dla każdego, kto przywiedzie go przed królewski sąd.
A szeryf Nottinghamu zaprzysiągł, że własnoręcznie dostarczy tego łotra, Robin Hooda, przed oblicze sprawiedliwości, i to z dwóch względów: najpierw, że sam chciał zagarnąć dwieście funtów, a po wtóre, że leśniczy, którego zabił Robin, był krewniakiem szeryfa.
Ale Robin Hood zaszył się na rok w sherwoodzkich borach i w ciągu tego czasu zgromadziło się przy nim wielu jemu podobnych banitów, wyrzuconych ze swoich społeczności za to czy owo. Jedni upolowali jelenia podczas głodowej zimy, kiedy nie było co włożyć do garnka, i zostali przyłapani przez leśniczych, ale zdołali im uciec, ratując własne uszy; innych wydziedziczono z gospodarstw, aby powiększyć łowieckie tereny króla w sherwoodzkich borach; jeszcze innych obdarł doszczętnie jakiś wielki baron albo bogaty opat, albo wielmoża – wszyscy z tej czy innej przyczyny zbiegli do Sherwoodu, aby ujść prześladowaniom i bezprawiu.
Tak więc w ciągu tego roku ze stu albo i więcej dzielnej szlachty zebrało się wokół Robin Hooda i obwołało go swym naczelnikiem i wodzem. Wnet poprzysięgli, że tak jak ich ograbiono, tak też będą grabili swoich ciemiężców, już to opatów, baronów, rycerzy czy wielmożów, i każdemu odbierać to, co tamci wymusili na biedakach przez niesprawiedliwe podatki albo dzierżawy, albo krzywdzące grzywny; ale ubogim będą zawsze spieszyć z pomocą i zwracać im to, co im bezprawnie wydarto. Ponadto przysięgli, że nigdy nie skrzywdzą dziecka ani niewiasty – panienki, zamężnej czy wdowy. Tak więc po pewnym czasie, kiedy ludzie spostrzegli, że nie grozi im od nich żadna krzywda, że pieniędzmi czy żywnością wspomagają w potrzebie niejedną zubożałą rodzinę, wówczas zaczęli wysławiać Robin Hooda i jego wesołą kompanię i opowiadać wiele historii o nim i jego czynach w sherwoodzkim borze, gdyż czuli, że jest im bratem.
Któregoś pięknego ranka, kiedy wszystkie ptaki śpiewały radośnie wśród liści, Robin wstał ze snu, a wraz z nim wstali jego weseli kompani, aby umyć się dziarsko w zimnym strumieniu, który pluskał swawolnie wśród głazów. Rzekł im Robin: „Od dwóch tygodni nie mieliśmy rozrywki, pójdę więc poszukać przygody. Ale wy, chłopcy, zostańcie wszyscy w lesie, baczcie tylko dobrze na mój sygnał. Gdy będę w potrzebie, po trzykroć zadmę w róg, wtedy czym prędzej spieszcie mi na pomoc”.
Co powiedziawszy, powędrował przez szumiące leśne polany, aż znalazł się na granicy sherwoodzkich borów. Tam wałęsał się długo tędy i owędy, po jarach i parowach na skraju lasów. To spotkał hożą dziewczynę na cienistej ścieżce i zamienił z nią żarcik; to jadącą stępa piękną damę w siodle, przed którą zamiótł kołpakiem, a ona odkłoniła się godnie miłemu młodzianowi; to ujrzał tłustego mnicha na objuczonym ośle; to wspaniałego rycerza z kopią, tarczą i w zbroi błyskającej w słońcu; to pazia odzianego na czerwono; to znów krzepkiego mieszczucha z dobrego miasta Nottingham, zdążającego naprzód statecznym krokiem; wszystko to widział, ale przygody nie napotkał żadnej. Wreszcie poszedł skrajem lasu, ścieżyną, która prowadziła w dolinę nad szeroki, żwirowaty strumień do wąziutkiego mostku z jednej belki. Schodząc nad wodę, Robin zauważył, że jakiś drągal zbliża się do mostku z przeciwnej strony. Robin od razu przyśpieszył kroku, a nieznajomy uczynił to samo; każdy chciał przejść pierwszy.
– Nie pchajcie no się – zawołał Robin – puśćcie najpierw tego, który lepszy.
– W takim razie sam się nie pchaj – odparł nieznajomy – bo widzi mi się, że to ja jestem lepszy.
– To się zaraz okaże – rzekł Robin. – Spróbuj tylko ruszyć się z miejsca. Klnę się na głowę świętej Elfridy, że pokażę ci, jak się w Nottinghamie tańczy ze strzałą pod piątym żebrem.
– A ja ci wygarbuję skórę na tyle odcieni, ile ma żebracza opończa – odparł nieznajomy – jeśli tylko dotkniesz się cięciwy tego łuku, który trzymasz w ręce.
– Gadasz jak osioł – rzekł Robin – bo mogę ci przedziurawić ślicznie zadufane serduszko, zanim mnich moczymorda zdąży odmówić dziękczynienie nad pieczoną gęsią na świętego Michała.
– A ty gadasz jak tchórz – odparł nieznajomy – bo trzymasz w garści dobry cisowy łuk, ja zaś nie mam nic prócz zwykłej pałki, żeby się z tobą zmierzyć.
– Ha! – zakrzyknął Robin – na mą cześć, nikt mnie jeszcze nie wyzwał od tchórzów. Odłożę mój wierny łuk i strzały, i jeśli ośmielisz się na mnie zaczekać, pójdę i wytnę tęgą pałę, i zobaczymy, co z ciebie za mężczyzna.
– Ohoho. Zaczekam, zaczekam, i to z chęcią – rzekł nieznajomy, po czym wsparł się krzepko o swoją pałkę.
Robin skoczył w zarośla i wyciął dobrą pałkę z młodego dębczaka, prostą, bez sęków, długą na sześć łokci, i wrócił, obciosując gałązki, podczas gdy nieznajomy wsparty na kiju czekał na niego, pogwizdując sobie i rozglądając się wokół. Robin sposobiąc pałkę, przyglądał mu się bacznie kątem oka, mierząc go od stóp do głów, i myślał, że nigdy jeszcze nie widział tak krzepkiego i potężnego chłopa. Robin był wysoki, ale nieznajomy przerastał go o głowę, miał ponad dwa metry wzrostu. Robin był tęgi w barach, ale nieznajomy tęższy co najmniej o dwie dłonie, a w pasie gruby na łokieć.
„A jednak – powiedział sobie Robin – z radością policzę ci gnaty, druhu miły”, po czym głośno rzucił:
– Hej, oto moja pała, tęga i mocna. Zastąp mi drogę, jeśli śmiesz, i zmierz się ze mną, jeśli się nie boisz. Zobaczymy, kto pierwszy wykopyrtnie się do wody.
– W to mi graj! – zawołał nieznajomy i zakręcił kijem takiego młynka nad głową, aż zaświszczało.
Nawet rycerze Okrągłego Stołu