Wesołe przygody Robin Hooda. Howard Pyle
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Wesołe przygody Robin Hooda - Howard Pyle страница 3
– No i gdzieś się podział, mój chłopcze? – zawołał nieznajomy, śmiejąc się do rozpuku.
– A płynę sobie z prądem – odkrzyknął Robin, chichocząc z własnej biedy.
Odzyskawszy grunt pod nogami, zaczął brodzić do brzegu, płosząc pluskaniem przerażone i umykające na wsze strony rybki.
– Podaj mi rękę – zawołał, kiedy doszedł do brzegu. – Muszę przyznać, że z ciebie dzielny chłop i pałkę nosisz nie od parady. Tak mi przyłożyłeś, że w głowie mi szumi jak w ulu.
Po czym przycisnął do ust swój róg i zagrał sygnał, który rozpłynął się echem po leśnych ostępach.
– Dalibóg – odezwał się znowu – chłop z ciebie jak świeca, no i dzielny na dodatek. Wątpię, żeby stąd do Canterbury znalazł się ktoś, kto by mnie tak potrafił urządzić.
– A ty – odparł, śmiejąc się, nieznajomy – mimo że cię obiłem, zachowujesz się jak prawdziwy chwat.
Ale oto zaszeleściły zarośla i raptem dwa tuziny tęgich zabijaków w zielonym odzieniu wypadło z gęstwiny z wesołym Willem Stutely’em na czele.
– Cóż to, wodzu? – zawołał Will. – Mokry jesteś od stóp do głów, suchej nitki nie widzę na tobie.
– W rzeczy samej – odparł Robin – to ten osiłek zwalił mnie do wody na złamanie karku i jeszcze wyłoił mi skórę.
– To my mu dopiero sprawimy łaźnię! – krzyknął Will Stutely. – Brać go, chłopcy!
Rzucili się na niego hurmem, ale on bronił się, zadając tęgie ciosy pałką, i choć uległ przewadze, niejednemu nabił guza, zanim go pokonali.
– Dość, zabraniam! – zawołał Robin, śmiejąc się, aż go znów zabolały obite boki. – To naprawdę dobry człek i prawy, nie wolno mu robić krzywdy. Słuchaj no, bracie, nie chciałbyś zostać ze mną i przyłączyć się do mojej bandy? Dostaniesz co roku trzy nowe ubrania z zielonego sukna, czterdzieści marek zapłaty i będziesz dzielił z nami wszystko, co Bóg da. Zajadał smakowitą sarninę i pił najmocniejsze piwo. Naznaczę cię swoim zastępcą, bo nigdy w życiu nie widziałem takiego mistrza w walce na pałki. Mów, przystaniesz do mojej wesołej kompanii?
– Tego to ja nie wiem – odparł opryskliwie nieznajomy, zły, że go tak poturbowano. – Jeśli tak samo radzisz sobie z łukiem jak z dębową pałką, to niewart jesteś, aby cię nazwać szlachcicem. Ale jeśli ktoś z was potrafi strzelić celniej ode mnie, to wtedy się zastanowię, czyby do was nie przystać.
– Jak Boga kocham – powiedział Robin – zuchwały z ciebie łotrzyk, mospanie. Ale ugnę się przed tobą jak przed nikim jeszcze. Stutely, bracie, skocz no, wytnij ładny kawałek białej kory na jakieś cztery palce i przytwierdź go z osiemdziesiąt metrów stąd, o, na tamtym dębie. No, chojraku, poceluj w to ślicznie, skoroś taki łucznik.
– A z chęcią – odparł nieznajomy. – Dajcie mi mocny łuk i dobrą strzałę, jak nie poceluję, to możecie ściągnąć mi łachy i osmagać na goło cięciwami.
Po czym wybrał najmocniejszy łuk po łuku Robina i smukłą strzałę, dobrze opierzoną i gładką, i biorąc cel – podczas gdy tamci rozłożeni na murawie obserwowali go bacznie – napiął łuk i wypuścił strzałę tak zgrabnie, że trafiła prościutko w sam środek białego wycinka z kory.
– Aha! – zawołał – popraw, jeśli potrafisz.
Nawet chłopcy Robin Hooda nagrodzili go oklaskami.
– Sprytny strzał, rzeczywiście – przyznał Robin – poprawić go nie mogę, ale zepsuć może mi się uda.
Biorąc swój wypróbowany łuk i mierząc jak najuważniej, strzelił z niezrównanym kunsztem. Strzała śmignęła prosto, jej grot trafił w samą nasadę strzały tamtego tak silnie, że rozszczepił ją na drzazgi. Leśni ludzie zerwali się, krzycząc z radości, że ich wódz tak się wspaniale popisał.
– O, na cisowy łuk świętego Witholda – zawołał nieznajomy – to dopiero strzał, w życiu czegoś takiego nie widziałem! Zostaję, druhu, z tobą, i to na dobre. Adam Bell to był łucznik, ale nawet on tego nie potrafił!
– No, to zyskałem dziś prawdziwego chwata – powiedział wesoły Robin. – A jakże się zwiesz, bracie?
– W moich stronach zwą mnie John Mały – odparł tamten.
Na co odezwał się Will Stutely, który lubił dobre żarty:
– Nie, maleństwo kochane – rzekł – nie podoba mi się twoje imię i z chęcią bym je przeinaczył. Mały jesteś zaiste, taki drobniutki i cherlawy, a zatem nadajemy ci imię Mały John, a ja będę twym ojcem chrzestnym.
Wszyscy wybuchnęli głośnym śmiechem, aż tamten się obruszył.
– Jeśli kpisz sobie ze mnie – zwrócił się do Willa – to zaraz tego gorzko pożałujesz.
– Nie, przyjacielu – powiedział Robin Hood – porzuć gniew, bo to imię pasuje do ciebie jak ulał. Małym Johnem odtąd będziemy cię zwać i niech tak pozostanie. Jazda, chłopcy, idźmy przygotować chrzciny na cześć naszego noworodka.
Ruszając precz od strumienia, zanurzyli się w las i szli nim długo, aż dotarli do swego obozowiska w głębi borów. Stały tam szałasy z gałęzi i kory, zaopatrzone w legowiska z wonnego sitowia i płowych skór. Pośrodku wznosił się ogromny, rozłożysty dąb, pod którym na tronie z zielonego mchu w czasie uczt i zabaw siadywał Robin w otoczeniu swoich towarzyszy. Spotkali tu resztę drużyny, niektórzy właśnie powrócili z łowów, dźwigając tłuste łanie. Wspólnie rozniecili wielkie ogniska, upiekli zwierzynę na rożnie i odszpuntowali beczkę musującego piwa. Kiedy uczta była gotowa, zasiedli do niej, a Robin posadził Małego Johna po swej prawicy, gdyż odtąd miał on być pierwszym po wodzu.
Po skończonej uczcie odezwał się Will Stutely:
– Widzi mi się, że czas ochrzcić nasze drogie dziecię, co wy na to, chłopcy?
– Tak! Tak! – zawołali zgodnie, śmiejąc się, aż bór huczał od ich wesołości.
– Przyda się z siedmioro rodziców chrzestnych – powiedział Will Stutely, wyłapując z gromady najtęższych zabijaków.
– O, na świętego Dunstana – krzyknął Mały John, zrywając się z miejsca – niejeden z was gorzko pożałuje, jak mnie tylko dotknie palcem.
Ale tamci bez