Tajemnica Miksteków. Karol May
Чтение книги онлайн.
Читать онлайн книгу Tajemnica Miksteków - Karol May страница 3
– Ale wczoraj także uciekłeś.
– Tylko poto, by sprowadzić odsiecz.
– Aha! Czy potrafisz odnaleźć miejsce, na którem was napadnięto?
– Tak.
– Więc zabierzemy cię ze sobą.
– Czy mogę wziąć broń?
– Naturalnie. Weź i konia. Ale nie swojego; zostawimy go tutaj, zbyt jest zmęczony.
Wybrali trzy najlepsze konie, resztę zostawili, poczem ruszono w drogę.
Jechali na północ, ku Rio Pecos. Droga szła z początku przez prerje, później przez lesiste wyżyny. Pod wieczór, dotarłszy do jakiegoś pagórka, ujrzeli gromadę ludzi.
– Uff! – zawołał Niedźwiedzie Serce, jadący na czele. – Indjanie!
Gromada ludzi otaczała jakichś jeńców. Unger wyciągnął lunetę i patrzył przez nią uważnie.
– Co widzi mój biały brat? – zapytał Indjanin.
– Czterdziestu dziewięciu Komanczów i sześciu jeńców.
– Czy są wśród nich kobiety?
– Tak, dwie. Uwolnimy je nocą.
Indjanin skinął głową.
– Trzeba się ukryć – rzekł Unger. – Zapewne oprócz naszego zbiega uciekli i inni. Indjanie, oczywiście, szukają ich. Ci, którzy wracać będą z pościgu, mogliby nas łatwo odkryć. – Zostań przy koniach! – ostatnie słowa zwrócił do pastucha – musimy ślady zatrzeć.
Unger powrócił z Apaczem tą samą drogą, którą przybyli. Po zatarciu śladów, wyszukali wzgórze, gęsto pokryte lasem, i tam ukryli się wraz z końmi.
Słońce zapadło, nadeszła noc. Nikt z naszej trójki nie ruszał się jeszcze; oczekiwali północy, najlepszej pory wywiadów.
– Czy pomyślałeś już, jak mamy się wziąć do rzeczy? – zapytał biały Indjanina.
– Tak – odpowiedział tamten. – Mój biały brat umie zabijać tak, że ofiara nie wydaje nawet dźwięku. Podkradniemy się więc do nich, zamordujemy straże, poprzecinamy więzy, któremi są skrępowani jeńcy, i uprowadzimy ich. Howgh!
– Trzeba zaczynać. Podkradanie się zajmie nam dużo czasu.
– Lecz vaquera pozostawimy, prawda? – zapytał Apacz.
– Tak jest. Będzie pilnował koni.
– Więc zaczynamy!
Chwycili za strzelby i ruszyli w drogę, wydawszy przedtem pastuchowi odpowiednie polecenia.
W dolinie błyszczało jedno, jedyne światełko wartownika; wokoło spali Komanczowie; obok nich leżeli skrępowani powrozami jeńcy.
Indjanin szepnął:
– Ty pójdziesz na prawo, ja na lewo.
– Dobrze. Najpierw uwolnimy obydwie kobiety.
Po tych słowach rozstali się.
Unger poczołgał się na brzuchu ku obozowi, jak żmija. Musiał uważać, aby go nikt nie usłyszał, nikt nie zobaczył. Musiał baczyć, by nie zwietrzyły go konie, które częstem parskaniem zdradzają zbliżającego się nieprzyjaciela.
Po długiem skradaniu dotarł wreszcie w pobliże strażnika, kręcącego się tam i zpowrotem. Noc była ciemna, światło ognia obozowego słabe. Unger w odległości pięciu kroków od wartownika zerwał się raptownie, chwycił go lewą ręką za gardło, zasznurował je tak, że ofiara wydać nie mogła dźwięku. – Teraz prawą ręką zadał mu cios nożem w same piersi. Czerwony padł na ziemię, jak kłoda.
W ten sam sposób załatwił się w ciągu kwadransu z następnym Komanczem. Po chwili spotkał Apacza, który uśmiercił również dwie ofiary.
– A teraz do kobiet – szepnął Indjanin.
– Tylko ostrożnie – wtrącił Unger.
– Pshaw! Wódz Apaczów jest odważny, ale i ostrożny. – Naprzód!
Bardzo cicho zaczęli się przekradać przez wysoką trawę do ognia. Kobiety rozpoznali zaraz po jasnej barwie ubrań; leżały obok siebie, miały skrępowane ręce i nogi. Unger przyczołgał się pierwszy i zbliżył swe usta do ucha jednej z nich. Mimo ciemności zauważył, że otworzyła oczy i przygląda mu się bacznie.
– Nie bójcie się i bądźcie spokojne – wyszeptał.
Zrozumiała go doskonale. Po chwili porozcinał jednej i drugiej rzemienie, które powpijały im się mocno w ciało. Indjanin zajął się tymczasem pozostałymi jeńcami. Było ich czterech. I oni nie spali. Niedźwiedzie Serce wziął nóż i zaczął przecinać więzy. W pewnej chwili, gdy przystępował właśnie do uwolnienia trzeciego, stanął przed nim jeden z Komanczów, obudzony szmerem. Jakkolwiek Niedźwiedzie Serce na miejscu przebił go nożem, wróg miał jeszcze tyle siły, by w ostatniej chwili wydać okrzyk ostrzegawczy.
– Dalej, do koni, za mną! – krzyknął Niedźwiedzie Serce, uwalniając z więzów pozostałych.
Zerwali się na równe nogi, poskoczyli do koni.
– Na miłość Boską, prędzej! – zawołał Unger do jednej z kobiet, która tak była osłabiona, że ruszać się prawie nie mogła. – Niedźwiedzie Serce! – dodał w śmiertelnej trwodze.
– Jestem! – odezwał się głos Indjanina.
– Chodź tu; prędzej, prędzej!
Indjanin chwycił osłabioną na ręce i wsadził na konia. Unger uczynił to samo z drugą. Poprzecinawszy lassa, na których konie były uwiązane, rzucili się do ucieczki. Wszystko to się przewinęło w błyskawicznem tempie, ale ani o sekundę za prędko, gdyż w tej samej niemal chwili powietrze rozpruły strzały Komanczów.
Komanczowie, zaskoczeni napadem, biegali tam i zpowrotem, nie mogąc w pierwszej chwili zorjentOwać się, co zaszło. Pościg rozpoczęli dopiero, gdy jeńców unosiły już konie.
Unger i Indjanin, którzy znali drogę, jechali przodem. Na wzgórzu czekał vaquero z dwoma końmi.
– Pędź za nami! – krzyknął Unger.
Tak tedy wśród ciemnej nocy uciekali jeńcy ze swoimi wybawcami; za nimi gnali Komanczowie, usiłując dosięgnąć zbiegów strzałami. Dopiero, wydostawszy się z doliny, na szerokiej prerji Unger pomyślał o obronie.
– Czy sennorita jeździ konno? – zapytał białą, którą trzymał na swem siodle.
– Tak jest.
– Oto wodze. Niech pani pędzi naprzód!
Sam